Atłasowy plac był gwarny, skąpany w
blasku wysoko zawieszonego słońca, przypominał naczynie, na którym mieszkańcy
Etłasu prażyli się, jak na rozpalonym pod ziemią ogniu, ocierając kropelki potu
zdobiące niechlubnie ich twarze. Zbliżał się nieuchronnie miesiąc bazyliszka,
gdzie dni przeplatały się upałami i ulewami, a rośliny umierały i rodziły się
każdego nowego poranka. Był to czas zmiennej pogody wystawiającej każdą osobę
na test cierpliwości, wbijającej ciernie w serca niestabilnych osób, których
wrogie spojrzenia przecinały niebo, przy najmniejszym zachmurzeniu nieboskłonu.
Wraz z ostatnim strzygowym dniem
odbywała się coroczna, czasem kilkudniowa, lustracja młodych zmysłowców, powoli
wkraczających w dorosłość, niejednokrotnie przygotowujących się na mocny cios
od losu. Pomimo młodego wieku, przeżytych raptem dwunastu wiosen, dzieci
sprawdzane były pod kątem sprawności zmysłowej i przynależności do rasy. Stąd pochodził
ten ciągły gwar na handlowym placu miasta Etłas, w samym środku gorącego dnia –
to ważne wydarzenie zawsze było źródłem rozmów, sprzeczek, a nawet niegroźnych
kłótni o to, czyje dziecko przejawiało lepsze umiejętności.
Przy namiocie medyka, Iranina Tura –
miasteczkowego uzdrowiciela oraz jednego z trojga włodarzy miasta, ustawił się
sznur rodziców wraz ze znudzonymi dziećmi, sennie łupiącymi w stronę zielonych
opłaci mieściny. Energiczna Daagoya rozejrzała się po wijącym się ogonie
kolejki i odmachała kilku zmysłowcom, z którymi była w dobrym kontakcie, żałując,
że zajmowali dalekie od niej miejsce. Wzruszyła ramionami, nie mogąc nic więcej
zrobić, i zabrała się za dalsze przeczesywanie znanych i nieznanych osób z
miasteczka, barwnie dekorujących niemal pustynny krajobraz placu.
Zabójcze oczy smoka! Wyobrażała
sobie, że jaskrawy błysk światła, z syczącym dźwiękiem, wydobywa się z jej
źrenic i rozcina na pół skazanych na śmierć ludzi wraz z drzewami, na których
zawisły ich ciała. Krew rozlewa się na chłodniej, szarawej ziemi, to był koniec
niegodziwości, jaką nieśli ze sobą zabójcy jednorożców! Dziewczynka pozwoliła
ponieś się fantazji, uleciała wraz z kolorowymi myślami w górę, roztaczając wokół siebie ogniste skrzydła
ciężkich i obfitych w obrazy marzeń. I wszystko rozegrało się w tej ulotnej chwili
wodzenia wzrokiem po gadatliwym murze Władców Zmysłów.
Zatrzymała wzrok w miejscu, od
którego dzieliło ją kilku zmysłowców, ku swojemu niezadowoleniu, natrafiła na
Caivina - ich spojrzenia spotkały się i, jakby z narzuconego odgórnie rozkazu, rozpoczęła
się między nimi mała, bezsłowna wojna – kto pierwszy mrugnie ten przegrywa, ale
Daagoya miała asa w rękawie. Powoli uniosła rękę na wysokość klatki piersiowej,
wskazujący palec skierowała w stronę ścieżki i opuszczając powoli rękę,
cieszyła się z reakcji chłopaka, który otworzył usta, zamrugawszy kilkukrotnie.
Był to obraźliwy gest, wyrażający
nader wiele haniebnych określeń, nieprzeznaczony dla dzieci i niestosowny nawet
u dorosłych. Wielu rodziców wydało się być bardzo urażonych zachowaniem dziewczynki,
a ona nie rozumiała, o co to poruszenie.
- Daagoya! – Matka szarpnęła lekko
córkę, przepraszając mieszkańców za jej
gest. – Oszalałaś? Jak ty się zwracasz do swoich?
- Przecież nic się nie stało! –
Naburmuszyła się białowłosa, jednocześnie czując piekące plamy na policzkach. –
Pokazałam to tylko Caivinowi, inni mogli nie patrzeć, to ich problem, że
widzieli.
- Z wiekiem stajesz się coraz gorsza
– rzekła kobieta, czując na języku smak wrogich myśli dziewczynki.
Daagoya zamilkła. Dotknęły ją słowa
rodzicielki, czuła, że oczy zrobiły się jej wilgotne, ale nie dała ponieść się
emocjom, rozrywających drobną klatkę. Prawdziwi wojownicy nie płaczą, z takimi
krzepiącymi myślami, wpatrywała się w stojący sznur zmysłowców. Wielki żywy
mur, przez który smuga wiatru rozdzielała się na drobne wstążki, wciskające w
szpary pomiędzy kolejnymi władcami, by móc minąć przeszkodę i zjednoczyć się za
nią ponownie w silny podmuch wojowniczego powietrza.
Minęły dwie godziny odkąd dziewczynka
przestała cokolwiek robić, ale dzieliła ją już tylko jedna osoba, od medyka
Tura, co zdecydowanie poprawiło samopoczucie niesfornej białowłosej,
wyliczającej skrycie w sobie, co dziś ważnego ma jeszcze do zrobienia.
- Prihem – powiedział mężczyzna do, odzianego
w granatowy żupan, szlachcica Duuatia. – Daagoya Prihem.
Iranin był Batiregim - starcem z burzą gęstych, siwych włosów
sięgających poza duże, niesłyszące uszy oraz pokaźnym, bulwiastym nosem.
Zmarszczki na jego twarzy sprawiły, że z szarych oczu mężczyzny bił wieczny
smutek, a opadnięte kąciki ust, potwierdzały ten stan ciągłego zdołowania. Jednakże
Iranin Tur, mimo tej ponurej otoczki, stworzonej przez stary wygląd twarzy, był
osobą pogodną, lubiącą dobrze zjeść i dużo się pośmiać, jako istota o
serdecznym usposobieniu – przyjazny olbrzym.
Wiele dzieci zwykło nazywać go
„Dziadkiem Wszystkich”, gdyż głos miał ciepły i przyjemny, melodyjny - jak
dziad dosiadający złotej serau rozdający prezenty w Dzień Zrodzenia Usarieta,
Boga Zmysłów, znany każdemu dzieciakowi ze starych bezimiennych baśni. Chociaż
Iraninowi było daleko do bajkowego dziada, to fach, którym się trudził,
sprawił, że tyle osób darzyło go szacunkiem i jeszcze wielu zawdzięczało życie.
- Kogo tu mamy. – zerknął
przenikliwie na postać Daagoyi. – Mała wojowniczka i przyszła Nicticora! Na
początek pokaż mi swoje oczy.
Dziewczynka usiadła na stołku w
namiocie, tuż przed medykiem, i usiłując nie mrugać, co dziś przypadkiem
wyćwiczyła, pozwoliła starcowi na rozświetlenie swoich oczu słonecznym
minerałem, podarunkiem od czarodziejów, który posiadał niezwykłą zdolność
absorbowania światła i wydzielania go w zacienionym miejscu. Wyglądało jak
drobne słońce skradzione z niewielkiego nieba we władzy boskich rąk.
Iranin Tur długo wpatrywał się w
reakcję źrenic na światło, a twarz jego wyrażała zdziwienie, co próbował ukryć
pod krzywy acz przyjaznym uśmiechem. Odnotował coś na pożółkłym papierze z
drzew urmurowych i, przełamując w sobie zniechęcenie, zwrócił się do
białowłosej.
- Teraz zakryję ci oczy i sprawdzę,
jak radzi sobie twój słuch – oznajmił łagodnie medyk.
Daagoya grzecznie siedziała, kiedy
Iranin, z tyłu jej głowy, próbował zrobić lekki węzeł, łącząc dwa końce czarnej,
śliskiej chusty. Zapadła cisza, przynajmniej tu w namiocie. Na zewnątrz wciąż
panował gwar, który wdzierał się do uszu dziewczynki, napierając bezlitośnie na
zmysł. Nie mogła się skupić na niczym, te kłótnie i śmiechy doprowadzały ją do
szału, mocno zacisnęła dłonie na brzegach krzesła, aby nie przyszło jej do
głowy, by ściągnąć chustę w napływie gniewu.
Palce białowłosej pokryły się bielą i
czerwienią, od włożonego wysiłku, i przez głowę dziewczynki przebiegła myśl:
czy mogłabym oderwać kawałek drewna? Jak wielki ogr zrywający grube konary
drzew!
- I co słyszysz – zapytał medyk Tur.
– Powiedz mi wszystkie dźwięki, nawet te pojedyncze, najcichsze.
- Głosy – rzekła, skupiając się na
nowo. – Słyszę głosy, rozmowy mieszkańców, ktoś kłóci się, że był przed kimś.
Dzieci chcą się bawić, ale nie znam ich, chyba są z drugiej części miasta. Jakiś
mężczyzna narzeka na pogodę, że jest za ciepło, że powinni przełożyć lustrację
na chłodniejszy dzień.
- Nie słyszysz szumu lasu? – dopytał
mężczyzna. – Może dźwięki wzbijających się do lotu bażantów?
- Niestety - mruknęła ze smutkiem. –
Te głosy wszystko przyćmiewają.
Iranin skończył zapisywać pożółkłą
kartkę, skrobiąc wysłużonym piórem, niczym kura wygrzebująca z ziemi tłuste
dżdżownice, i wezwał matkę dziewczynki. Anna z przerażeniem weszła do środka,
bowiem nikogo z rodziców nie wzywano do wnętrza namiotu – dziś ani nigdy
przedtem. Na sercu ciążył jej kłęb czystego niepokoju, wypuszczający lepkie nici,
oplatające ją od wewnątrz ponurymi przeczuciami.
Jasne, niemal białe włosy, spięte
miała w koka, z którego uciekło kilka kosmyków, a lekki wiatr, wzbijający piach
ku górze, przesunął staranie ułożoną grzywkę na prawą stronę, odsłaniając
zlęknione oczy. Daagoya była podobna do matki, na tyle, że wielu śmiało
uznawało ją za młodszą kopię rodzicielki, chociaż charakterami odbiegały od
siebie bardzo, co z czasem doprowadzało do sprzeczek.
Starzec podał kartkę Annie. Kobieta
przesunęła opuszkami palców po nierównej powierzchni papieru, a oczy zwróciła w
stronę Tura – rozcinając go i zdzierając warstwy, wydobywając smakowite, ukryte
głęboko cząsteczki emocji. Rys medyka przedstawiał zwięzły opis predyspozycji
oraz stopnia rozwoju Daagoyi, która jako dwunastoletnie dziecko, powinna
cechować się pewnymi zdolnościami, świadczącymi o jej przynależności do
konkretnej podrasy.
Anna zmarszczyła brwi, na czole pojawiły się bruzdy, co zawsze
wywoływało u niej lęk przed starością, teraz nie miało to większego znaczenia –
marszczyła się, tłamsząc w sobie chęć do krzyknięcia. Jak to możliwe, no jak?!
Zadawała sobie pytania w myślach, kolejny raz przesuwając opuszkami po
chropowatym atramencie, jakby chciała go siłą woli zmienić w inne słowa. To
musi być błąd!
- Iraninie – powiedziała lekko
drżącym głosem.
- Rozumiem twoje przerażenie –
odpowiedział, modulując głosem tak, aby Daagoya nie czuła się źle w namiocie
pełnym niedomówień. – Osobiści nie znam takich przypadków, ale to może być
przejściowe.
- Przejściowe? – powtórzyła,
odkładając rys medyka, w głosie kobiety pobrzękiwał gniew. – Przejściowy dobry
wzrok, dobry słuch? Na Usarieta, ona powinna reagować inaczej!
- Spokojnie – zaproponował Tur,
widząc przerażenie na bladej twarzy dziewczynki. – Owszem, wzrok jest trochę
wyostrzony, ale słuch także reaguje na zaciemnienie widzenia, także, w moim
mniemaniu, jest to dobry objaw. Pomyśl, co by było, gdyby słuch nie reagował na
zaciemnienie?
Kobieta zastanowiła się, jej usta
zrobiły się wąskie, a brwi ściągnięte – całokształt ukazywał obraz prawdziwej złości.
Popatrzyła na córkę, ślepymi oczami. Mała Daagoya nie zdawała sobie sprawy z
tego, co się dzieje, ale bała się wszystkich wypowiedzianych tutaj słów. Każdy
promień niespokojnej aury dziewczynki pozostawiał piętno na skórze Anny – palił
i szczypał, rozchodził się jak jad tiarnoboa, trawiąc od wewnątrz.
Prihem wzięła córkę za rękę, rys
medyka pochwyciła niedbale, nie zwracając uwagi na nieestetyczne zagięcia,
które zrobiła, i pożegnawszy się dość chłodno z Iraninem, ruszyła w stronę domu
– upragnionej oazy spokoju. Spustoszony umysł kobiety, wymagał odpoczynku, po
którym na nowo chciała wystawić go, na nieprzyjazne i ciężkie od wizji myśli –
kim jest moja córka?
- Mamo – zaczęła niepewnie Daagoya. –
Czy coś ze mną jest nie tak?
- Ależ skąd – skłamała Anna, a głos
jej wyprany został z emocji.
***
- Nie jestem w stanie nic zrobić, to
wykracza poza moje umiejętności. Zrozumcie, jestem tylko zwykłym medykiem, nie
cudotwórcom! Ona jest jak człowiek, ale to nie powód do gniewu, może los tak
chciał, miał inne zadanie dla niej, nie kwestionujmy narzuconego przez życie
planu. Traktujcie ją jak zawsze, jak swoje dziecko, to niewybaczalne obwiniać
ją za to, że nie ma predyspozycji! – Iranin był oburzony, na co dzień smutny
wzrok, pałał dziś krwistą złością.
- Zwracamy się do ciebie, nie
dlatego, że nie kochamy córki, chcemy zrozumieć, co spowodowało ten błąd! –
Głos Ihniatira był nadwyrężony i przyciszony, twarz zmęczona, ozdobiona sińcami
wokół oczu. – Pomyślmy, może to klątwa? Niejeden potrafi posiąść zakazane
czarny. Może złe jedzenie? Coś jej nie służy. Bagna, kurhany, Czarcie Oko,
wszystko jest tak blisko, te miejsca skażone śmiercią!
- Iraninie, błagam – jęknęła Anna,
przytykając dłonie do piersi, w miejscu, gdzie biło niespokojnie serce. – Jesteśmy
wiernymi mieszkańcami, chcemy dla ogółu jak najlepiej, nasza córka miała być
darem, miała pomóc odbudować upadłą linię naszej rasy, jak teraz spojrzymy na
innych, jak wytłumaczymy, że nic dla nich nie mamy? W tym momencie nic nie
znaczymy, po naszej śmierci nie zostanie żaden zmysłowiec, nikt nie podtrzyma
rodu Prihem. Zrozum, że to dla nas
ważne!
Załzawione oczy Anny odkrywały przed
medykiem całą prawdę, że oboje cierpieli bezgłośnie i przeżywali każdego dnia,
najdrobniejszym skrawkiem ciała, smutną wiadomość – Daagoya jest zwykłą istotą.
Dotknęła go, dość mocno i nieprzyjemnie, obojętność wobec uczuć córki, zaszufladkowanej,
jako błąd natury. Tak nie powinno być! Pomyślał ze zrezygnowaniem.
Iranin znał dobrze rodziców nicticorowej
pary. Zmysłowców surowych, sprawiedliwych i lojalnych wobec własnych zasad,
według których, służenie dla dobra społeczności władców, było kredem ich
spokojnego życia - przykładnych mieszkańców. I główną rolę w patriotycznym
spełnianiu się Prihemów oraz Satyerów odkrywały dzieci, nowe pokolenie, dokładające
świeże cegiełki do odbudowywanej mocarności.
- Nie istnieje żadna siła, która
mogłaby coś zrobić – odparł z nieukrywanym zmęczeniem. – Daagoya ma zaledwie
piętnaście lat, poczekajcie, może jeszcze obudzi się w niej zmysł.
***
Ona nic nie znaczy. Jest zwykła, zwykła jak najpospolitsza brzoza w
lesie. Pasowałaby bardziej do brudnego świata ludzi niż do krainy, w której
zmysły budują, perlistą otoczkę najszczerszego piękna. Jest rdzą wśród metali,
jest brązem pomiędzy złotem, chwastem w ogrodzie irysów i algą na czystym
jeziorze. Widzi to, co prawdą nie jest i nigdy nie dojrzy krajobrazu odartego z
okrucieństwa, bo nie zdoła zdjąć tej kotary obłudy. Aura stanie się dla niej
mitem, ulotnym pyłem.
Huk. Błysk. Niosący się echem grzmot.
Ciemny, bezkresny firmament nieba,
upstrzony migoczącymi, białymi obliczami gwiazd, pękał na pół, gdy jarzące się
morderczym blaskiem pioruny, drążyły w nim swoje ulotne koryta energii. Burza
panowała, roztaczając łunę, nad wykręcającymi się w rytm hulającego tańca
wiatru, zdzierającego zielone odzienie z gałęzi, drzew - żałośnie rysujących
się na tle bezkresu.
Głośne huki przywodziły na myśl
heroiczne walki pradawnych rycerzy z ziejącymi ogniem i grozą machinami do
zabijania – największymi spośród nieobliczalnych zmor świata – czarnymi
smokami. Ilekroć opowiadano o czasach łuskonośnego nieba, zawsze jednym głosem,
wspólną prawdą, mówiono o niewyobrażalnym hałasie, niosącym się nad i pod
ziemią, kiedy cielsko drapieżnej kreatury, przepastnie rozkładało się na
porytej ziemi.
Huk. Błysk. Niosący się echem grzmot.
Gwałtowność burzy rozwiała nawet
najgłębsze sny, władające umysłami wielu istot, pochowanych w swych domach
dzielnie opierających się sile wiatru - jakby skrytych w nim, łaknących
sprawiedliwości, poległych na polach walk wojowników. Daagoya otworzyła oczy,
ciemność wdarła się do niej, rozlewając niczym połknięta lodowata woda,
wzdrygnęła się. Minęło trochę czasu nim oczy przywykły dziewczynie do mroku,
raz po raz, rozjaśnianego błyskawicami.
Wiedziała, że sen nie rozgości się w
niej na nowo, być może aż do białego rana, pozostanie w fazie czuwania.
Westchnęła. Z mocno ambiwalentnym nastawieniem do tego co robi – wstała i, schyliwszy
się niemal do samej podłogi, wyciągnęła słój, skryty pod szkieletem łóżka. Amarantowej
barwy zalewa utrzymywała wewnątrz siebie gałązki, zazwyczaj giętkie i średnio
grube, którymi białowłosa sprytnie rozświetlała sobie ciemność nocy.
Od poznania Rhuduala Starego, co
miało miejsce prawie osiem lat temu, Daagoya nauczyła się wielu przydatnych
trików, z wykorzystaniem szeroko dostępnych ziół, chwastów, a nawet roślin
ozdobnych, przez tuziny etłasczyków uważanych za bezwartościowe elementy
cieszące oko. Amarantowy wywar cechował się łatwością do spalania, wystarczyła
iskierka wzniecona z draśniętego krzesiwa o krzemień, a namoczony kawałek
drewna płonął intensywnie, jak stos przygotowany dla czarownic, a płomień jego jarzył
się przyjemną różowo-czerwoną barwą.
Przysiadła na krześle przy oknie
drżącym od naporu burzy. Wzrokiem omiotła apokaliptyczną scenerię, chyboczących
się w agonii madrorzewiów, przeplatanych samotnymi sosnami i grupującymi się w
przyjazny kącik jasnymi brzozami, zbyt szybko ulegającymi sile wiatru. Pogoda
godna nastawienia Daagoyi do życia – smutna, waleczna, samotna jak oddalone od
towarzyszy iglaki wśród liściastych władców lasu.
Patrząc na płonącą gałązkę do głowy
dziewczyny wdarły się bezczelnie wspomnienia o Rhuduarze, wypierane i odsyłane
w głąb zapomnianych miejsc, gdzie pochowała destrukcyjne emocje. Stary urourk
odszedł z tego świata ponad rok temu, ale pozostawił białowłosej cały wachlarz
informacji o roślinach i ich cennych darach, sekrecie, który znało tak niewielu
– w tym ona. Teraz była bardziej samotna niż wtedy, kiedy żył przyjazny starzec.
Tęskniła za nim, czasami nawet mocniej, niż za okresem, kiedy była dzieckiem,
normalnym dzieckiem – nie półzmysłowcem, tą co widzi.
Huk. Błysk. Niosący się echem grzmot.
***
- No popatrzcie na nią! – rzekł
Caivin, którego oczy traciły intensywny brązowy kolor, a źrenice porzucały
głęboką czerń. – Idzie ta co jeszcze widzi! Prawdziwy wybryk natury!
Grupa dzieciaków podlegająca władzy
Aueha, wręcz uzależniona od niego, adorująca niezdrowo przyszłego następcę
Durotiga – przyszłego przewodniczącego partii łowieckiej, spojrzała w stronę
idącej Daagoyi. Dziewczynka dźwigała cebrzyk owczego mleka, a upał odcisnął na
jej twarzy zmęczenie - zarysowane w kropelkach potu, zygzakami spływającego po
skroniach. Rodzice nie stosowali wobec niej żadnej taryfy ulgowej, wręcz
przeciwnie, jako że świetnie widziała, obowiązków przybyło jej, jakby w ramach
tego, że nie traci zmysłów, dostała kolejne dwie pary rąk.
Gdybym tak mogła uciec…
- Ej, bezzmysłowa! – krzykną Caivin,
podsycając w Daagoyi tlącą się już mocno złość. – Strasznie długo dojrzewasz,
zamierzasz kiedyś nas dogonić? Patataj, patataj!
Dzieciaki ryknęły śmiechem,
zaciągając się niczym młode prosięta, a spłoszony wzrok białowłosej spoczął na
owalnym kamieniu, chcącym wcisnąć się w jej dłoń. Nie, nie mogę. Pomyślała,
próbując wyprzeć z siebie gniew napędzany dźwiękami opływających w dumie
zmysłowców. Wbrew temu, co sądził o sobie Caivin, Daagoya miała piorunującą
przewagę nad nim, ale rzucenie kamieniem w osobę słabo widzącą, było w
mniemaniu dziewczynki, czymś niehonorowym i niegodziwym.
Masz szczęście, ośli łbie…
Chłopiec tracił wzrok, ale nie
zyskiwał tajemnych mocy, wręcz przeciwnie - słabł. Prawdą było, że okres
ulatniania się zmysłów, głównie słuchu i wzroku, dotkliwie odbijał się na
dzieciach nie pojmujących istoty zdarzenia. Nim wytworzyła się w młodych władcach
harmonia pomiędzy pozostałymi talentami, wymagająca wyuczenia się i odkrycia w
sobie wewnętrznego spokoju, podobnie jak pisanie czy sztuka strzelania z łuku,
mijało wiele lat nieporadności, prawdziwej bezbronności wobec okrucieństwa świata.
Stawali się nieopierzonymi pisklakami, utkwionymi wysoko na drzewie dorastania.
Pomimo, że Daagoya nie doświadczyła tego
osobliwego bólu, bo śmiało mogła tak to nazwać, wiedziała doskonale, jakim
przykrym okresem życia stawał dla wielu osób, czas poznawania i uczenia się
siebie od nowa. Mieszkanie w sąsiedztwie kilku dorastających zmysłowców
wyczuliło ją na delikatną kwestię dojrzewania, gdy co noc słyszała szlochanie Mariily
Thvinh, wydzierające się z okna nieopodal jej pokoju.
- Czekajcie! – Caivin uciszył paczkę
swoich wielbicieli, robiąc przejętą minę. – Ona… ona chyba straciła mowę! Tak!
Nasza najlepsza koleżanka, zyskała zmysł milczenia! No, no, no i tylko cztery
lata po swoich dwunastych urodzinach! Daagoya, szybsza niż piorun!
- Pokazałabym ci, Caivin, ile dla
mnie znaczysz – zaczęła białowłosa, przybierając jak najbardziej neutralny ton
głosu – ale przypomniałam sobie, że słabo widzisz i nawet nosoroga nie
dojrzałbyś z tej odległości.
Wzruszyła ramionami, zadowolona z
siebie, i podniosła nagrzany cebrzyk mleka. Tyle zmarnowanego czasu, matka
znowu będzie narzekać, a żeby tak te ziemie szlag trafił, miałabym w końcu
święty spokój.
- Kiedyś to odszczekasz! – zagroził
chłopak dotknięty jej słowami.
- Hau, hau, niedorajdo – rzekła
Daagoya znudzona słownymi przepychankami. – Nic mi nie zrobisz, naucz się, że
jestem szybsza, sprytniejsza i widzę, a ty uważaj, żebyś nie potknął się o
jakąś przeszkodę.
Dziewczyna uśmiechnęła się
triumfalnie, po czym kopnęła owalny kamień w stronę Caivina.
***
Przygotowała łuk i naostrzoną
niebezpiecznie strzałę, wzrokiem odszukała pożądanego przez siebie czworonoga,
i odliczyła od trzech w dół, jak to miała w zwyczaju. Praktyka uczyniła Daagoyę
mistrzynią łowów, chociaż las nie obfitował o tej porze w liczną zwierzynę,
dziewczyna zazwyczaj ubijała jakieś czyhające w półmroku stworzenie, a radość
napełniała jej kruche i wątłe serce nowiną, że nie potrzebuje do tego wyczynu
wyczuwania złocistej aury.
Sarna konała przy pochylonej,
cienkiej brzozie, walecznie pnącej się w górę, ku niebu zakrytemu parasolami
liści starszych drzewnych dziadów. Duże, rozkoszne oczy nie pałały niczym
pozytywnym, wydobywał się z nich jedynie smutny obraz strachu i cierpienia, napędzanego
łakomie nabieranym powietrzem. Konała coraz szybciej. Szlachetna głowa sarny
ułożona na trawiastej kołderce łoża ziemi, przypominała Daagoyi porzuconą
pacynkę, podobną do tych z jarmarcznego teatrzyku na atłasowym placu. Była moją
ulubioną. Przemknęło dziewczynie przez myśl.
Kucnęła przy dyszącym bezsilnie
stworzeniu i zamknęła oczy. Zwierzę, po kilku agonalnych wdechach, odeszło do
sarniego nieba, a ciemne, błyszczące ślepia utraciły ten lekko pulsujący błysk,
to tchnienie życia – stała się namacalnie martwa. Wybacz mi. Zwróciła się do sarenki,
gładząc ją po pysku, jakby chciała wynagrodzić jej każdą sekundę cierpienia.
Zwierzę nie było lekkie, Daagoya
przewidziała, że nie doniesie zdobyczy do miasta, nie zwróciwszy na siebie
uwagi, dlatego nie przyszła sama, chociaż na pierwszy rzut oka wydawało się, że
jest jedyną człowieczą duszą w lesie. Zacmokała kilkukrotnie, a ktoś
odpowiedział jej przerywanym gwizdaniem, gdzieś w głębi Dur-Lavn.
Z północno-wschodniego kierunku
przybył na siwym, wysokim ogierze mężczyzna o ciemnej, przyjemnie czekoladowej
cerze. Długie włosy spiął wysoko - w powiewającego na wietrze gęstego, czarnego
kucyka, a dół twarzy, od skroni po usta, zakrywała mu bujnie rosnąca broda. Wzrokiem
ocenił upolowane przez białowłosą zwierzę, potarł się po policzkach i, skinąwszy
głową z aprobatą, pogratulował ubitej, dorodnej sarny.
Tirllnem Uxterum - handlarz, łowca, zdobywca,
poszukiwacz przygód, tak mogła opisać go w kilku słowach Daagoya – barbachor był
trochę ludzkiej rasy i trochę z krwi barbarzyńców. Poczęty przez mężczyznę z rolniczej
doliny Elvshari i kobietę - rodowitą Rihnoculhankę, stanowił niejako wyrzutka
dwóch odrębnych światów. Uxterum nigdy nie robił problemów ze swojego
niecodziennego pochodzenia, przywykł do wędrownego trybu życia, chociaż
sentymentalnie wracał do miast i ludzi, bliskich jego pół-skamieniałemu sercu.
Daagoyę poznał w czasie samotnego
polowania cztery lata temu, kiedy Dur-Lavn obfitowało w zwierzynę, co oznaczało
dla mężczyzny szybki zarobek. Białowłosa miała wówczas na sobie za duży płaszcz
uszyty z futra smolistego wilka, jak przy dzisiejszym polowaniu, tyle że, gdy
ciut podrosła, leżał na niej jak jej własna skóra. Wtenczas była narowistą, buntowniczą
nastolatką, próbującą udowodnić sobie, że jest dobra w tym, co robi – po
kryjomu przed rodzicami. Rzeczywiście, radziła sobie całkiem nieźle, według oceny
wprawnego oka Tirllnema, ale jej upór podszyty smutkiem i strachem, nie umknął
uwadze barbachora.
- Z kim tak walczysz, dziewczyno? – zapytał, zaskakując ją swoim cichym pojawieniem.
– Na pewno nie ze zwierzyną, zatem przeciwko komu?
- Nie twoja sprawa – odburknęła,
chowając strzałę do kołczanu, gdy nieznajomy spłoszył tłuściutkiego bażanta.
- W czym problem? – dopytał, przyglądając się uważnie dziewczynie.
Czuł w niej władcę zmysłów, być może
ta ocena wynikała z czysto logicznego, prostego myślenia, że Toeviac to ostatni
prawdziwy okręg tej rasy. Nie zastanawiał się głębiej nad tym, po prostu ufał
swoim przeczuciom, że ma do czynienia, z którymś z czterech nosicieli talentów,
ale czy była Nicticorą, Batiregim, a może Zamenem lub Carchari, wciąż stanowiło
dla niego zagadkę. Wiedział jednak, że kimkolwiek była, posiadała predyspozycje
do strzelania z łuku, a charakterne zachowanie dziewczyny, przypomniało mu jego
niespokojne lata młodości.
- To wszyscy mają problem – oznajmiła po czasie. – Nie ja, ja jestem bezkonfliktowa!
- Nerwowo podchodzisz do pięknego fachu, jakim jest łowiectwo. – Tirllnem
zmienił delikatnie temat, nie chcąc zrazić białowłosej ani kumulować w niej
gniewu złymi wspomnieniami. – Kiedyś też chciałem ubić jak najwięcej zwierzyny,
by pokazać, że znam się na tym lepiej niż inni, ale kwestia bycia dobrym w czymś, nie leży tylko w ilości, ale także
jakości wykonywanej czynności.
Wyćwiczysz celowanie do bażantów ale kiedy przyjdzie ci zmierzyć się z
innym przeciwnikiem, nie będzie już tak łatwo. Przede wszystkim, łuk powinnaś
trzymać ze spokojem, a ty jesteś napięta jak ta cięciwa, każdy strzał jest
nerwowy, może i celny, ale wielce negatywny. Energia powinna wypływać z ciebie
jak strumień wody z górskiego źródła, nie wyrzucać się w górę jak gejzer. Masz
być jednością: ty, łuk i strzała.
- Dlaczego interesuję cię to, jak poluję? – zapytała, wlepiając w
nieznajomego zdziwione oczy.
- Nikt nigdy nie posłużył ci dobrą radą tak bez zobowiązań?
- Ostatnio nie – oznajmiła przygaszonym głosem.
Sarna spoczęła na grzbiecie
spokojnego konia. Siwek stał niemal nieruchomo i tylko kilka razy poruszył
łbem, kiedy podwinięta ratka uwierała go w kłęb bądź truchło zwierzęcia
nadmiernie ciągnęło za grzywę. Tirllnem sięgną do sakiewki przymocowanej w
górnej części, przy łęku siodła, siłując się z przeszkadzającym mu cielskiem
martwego zwierzęcia. Pochwyciwszy przedmiot, wydobył ze skórzanych trzewi parę
złotych passatrów, przyciągających pasma świateł niepewnie roztaczających się w
mroku, i cisnął je w dłonie białowłosej.
- Godna zapłata – rzekła z uśmiechem
Daagoya.
- Okazała zdobycz! – Tirllnem poklepał
po martwym zadzie sarny, na co siwek zareagował głuchym tupnięciem.
Uxterum nie musiał korzystać z pomocy
dziewczyny, wszakże był lepszy w łowach i na tyle bogaty, że handlowanie
zwierzyną, nie leżało już w jego guście. Jednakże, to co robił stanowiło pomoc,
nie chciał obdarowywać białowłosej monetami jak biedaczkę z ulicy, chociaż mógł
tak śmiało czynić. Wolał dawać jej satysfakcję, że zarobione monety, są owocem długich
starań i niemałego wysiłku.
- Dokąd tym razem zmierzasz,
Uxterumie Wielki? – zapytała żartobliwie, gładząc siwka po garbonosym pysku.
- Odpocząć nad Morze Lutlin –
oznajmił, poprawiając siodło, czas naglił go do drogi. – Wiele miesięcy minie
nim się tam dostanę.
- Wychodzi na to, że to nasze
ostatnie spotkanie? – Daagoya nie wydała się zadowolona, co prawda, Tirllnem
rzadko zjawiał się w Etłasie, ale wyprawa na wschód Devlichonu oznaczała długą
nieobecność.
- To zaledwie rok, w ciągu całego
życia to naprawdę krótki okres czasu, uwierz mi – uśmiechnął się najszczerzej
jak tylko potrafił.
- Ale…
Krzyk przerwał błogi spokój drzemiący
w leśnej pustce. Daagoya nie zdołała dokończyć zdania, głos wzywający jej imię
rozdarł ją na pół. Przerażenie wyskoczyło na twarzy dziewczyny pośpiesznie
opatulającej się wilczym płaszczem. Na głowę narzuciła kaptur w kształcie psiego
pyska i skuliła się, przybierając rozmiary krasnala, by kosmata szata okryła ją
w całości.
Ihniatir dobrnął w miejsce, w którym
dziewczyna wraz Tirllnem, dobijali targu. Zdezorientowany rozglądał się
niewidomymi oczami wyszukując znajomej aury, był pewny, że czuł tutaj woń
Daagoyi, widział manifestacyjny kształt córki. Teraz odbierał jedynie mocno zaburzony
obraz barbachora, jasny blask konia i rozkładającą się aurę martwej sarny.
Wyraźny ślad po białowłosej zaginął, a niepewne myśli nie tłumaczyły tego
zdarzenia.
Dziewczyna widziała ojca przez szparę
w szacie, zakłopotanego i zagubionego w dziwnej sytuacji. Wydawał się teraz
bezbronnym dzieckiem, szukającym powrotnej drogi, co poruszyło wrażliwą część
Daagoyi. Nie jesteście tacy wspaniali, jak się wam wydaje, wystarczy sprytna
sztuczka i bez wzroku pozostajecie tylko ociemniałymi istotami. Pomyślała, układając
twarz na podciągniętych kolanach. Futro Czarciego Ogara, otrzymane od Rhuduala,
zablokowało aurę białowłosej i dopóki skrywała się pod wilczą skórą, mogła czuć
się bezpiecznie.
- Czy coś się stało, łowco Prihemie? –
Uxterum zwrócił się do mężczyzny, wpatrującego się w postać dziewczyny, której
żadną siłą nie wyczuwał.
- Nie – odparł - jak widać nic, wydawało mi się,
że jest tu moja córka.
- Tylko ja i mój siwy koń depczemy
połacie tej części lasu – zaśmiał się przyjaźnie chcąc złagodzić sytuację. –
Jak idą łowy? Tutaj sarny praktycznie rzucają się pod strzały!
- Dur-Lavn jest dziś przyjaźnie
nastawiony dla łowców – rzekł, zwracając się w kierunku, z którego przybył. –
Niech Ataurhan pomyślnie niesie twoje strzały.
Pożegnawszy się z barbachorem, Ihniatir
oddalił się, pozwalając na ucieczkę Daagoyi z lasu. Za długo zabalowała w
lesie, mogła ściągnąć na siebie gniew matki, znacznie gorszej od ojca.
Wieczorem do Etłasu dotarła
wiadomość, burząca rytm leniwie toczących się godziny i napędzająca młodych mieszkańców
niezdrowym podnieceniem, przeganiającym zalążki rodzącego się w nich snu. „Paladyni
zawitają do Toeviacu”, tak głosiły rozbiegane dzieci, walczące kijami, jako ich
mieczami oraz połamanymi deskami służącymi za tarczę. Wydawali bojowe okrzyki i
gładzili się nawzajem w wielkiej podwórkowej wojnie. Ziemie miasteczka, od
niepamiętnych czasów, nie widziały takiego ożywienia, poza bratającymi wspólnotę
świętami, głośno i hucznie obchodzonymi. Niecodzienna wiadomość spłynęła niczym
boski strumień, cucąc senne ulice Etłasu.
Daagoya ubrana w prostą, fiołkową
sukienkę, za czym nie przepadała, pomagała matce w ogrodzie zbierać rzepę.
Wieczorna pora wysysała z powietrza cały żar wtłoczony przez słońce i był to moment
najwydajniejszej pracy, przy chłodzie umykającego dnia. Sunący od strony lasu,
orzeźwiający powiew wiatru, rozwiał jasne włosy schylających się Prihemek. Obydwie
milczały, chociaż dziewczynie nie przeszkadzał zbytnio mizernymi kontaktami z
rodzicielką, sądziła nawet, że tak jest lepiej, kiedy nie wchodzą sobie w drogę.
Daagoya, odrzucając kosmyki włosów za ramiona, doglądała z zaciekłością liści, planując,
jaki wywar z nich zrobić: czy specyfik na włosy, czy lek na problemy z
pęcherzem. Miała w głowie tuzin myśli, nie umiała się zdecydować, co przydatniejse.
Anna powstała, prostując i zginając
sforsowane palce, brudne od wilgotnej, czarnej ziemi. Zaciągnęła się
powietrzem, ziemistym i mroźnym, taksując wzrokiem tłum zmysłowców, zachowujący
się jak rozdrażnione krecie mrówki. Prychnęła pogardliwie i uniosła swój zbiór.
- Zbierają ludzi, jakby nam problemów
brakowało – powiedziała kpiąco Anna, zerkając do pełnego koszyka. – Zabierać młodych,
silnych, do jakiejś armii pięciu murów, i na co to komu? My potrzebujemy
pomocy, to nam ziemie zabrali!
- Armia pięciu murów? – ożywiła się
Daagoya. – Skąd wiesz?
- Wszyscy rodzice dostali list –
odparła matka, nie wyczuwając intencji córki. – A znajdą się tacy, co zechcą
iść, gdzie tu lojalność wobec Toeviańczyków?
- Każdego biorą pod uwagę? – Daagoya
wstała, otrzepując zbrudzony materiał w miejscu kolan.
- Nie myśl, moja droga, że czas
będziesz traciła na takie nic niewarte bzdety! – oburzyła się Anna, mierząc
sceptycznie córkę. – Ty na nic byś się w armii nie zdała.
Daagoya obdarowała matkę wzrokiem
przesiąkniętym do cna diabelskim gniewem i, nie zważając na swój kosz, ruszyła
w stronę drzwi wejściowych. Zanikająca za horyzontem jaskrawa kula ognia, otuliła
ją ostatni raz palącą refleksem promieni, nim pochłonęła ją paszcza ciemności,
skryta za drzwiami szarej rzeczywistości widzenia.