20 maj 2017

Rozdział I


Madrorzewiowy łuk przylegał do skulonego ciała dziewczynki. Cięciwa z końskiego włosia niemal na wskroś przecinała tułów czatującej w krzakach białowłosej. Żywo zielone tęczówki, bacznie obserwujących oczu, mieszały się z krajobrazem lasu i tylko jasne włosy zdradzały jej pozycję – skulonej łowczyni. Narzuciła na siebie oliwkowy kaptur, jakby zdała sobie sprawę, że jest łatwym celem, i ściągnęła łuk z pleców. Z kołczanu wydobyła krótką strzałę, mierząc nią w swojego przeciwnika, jak naładowaną czarami różdżką.
            - Mam cię! – szepnęła i napięła cięciwę silnie odciągając rękę do tyłu.
Świst przeciął powietrze podobnie jak strzała lecąca niemal prostym torem w stronę kryjącego się za drzewem dziecka. Ciemnowłosy chłopiec nie wziął pod uwagę, że wielki dąb nie sprawi, że stojąc za jego szerokim pniem, stanie się niewidoczny – i nie był, jego plecy odbijały się w oczach łowczyni, jako wielka tarcza do ćwiczeń. Białowłosa wykorzystała ten moment. Wzrokiem odprowadzała mknący kawałek drewna, który uderzył chłopca prosto w lewy pośladek. Oboje podskoczyli, ona z radości - z bojowym okrzykiem, on z bólu - z grymasem wymalowanym na twarzy.
- Pokonałam cię, Caivin! – Pobiegła w jego stronę i wykrzyczała mu prosto w twarz słowa, które napływały jej do ust. – Pokonałam cię! I wiesz co? Jestem lepsza, zawsze byłam! Jestem mistrzynią, najlepszym wojownikiem! Wygrałam wielką wojnę o las!
Caivin masował swój pośladek nie zwracając uwagi na dziewczynkę. Gdy ona dumnie napinała cięciwę, pokazując jak celnie wystrzeliła, chłopiec zabrał z ziemi strzałę i cisnął nią w stronę białowłosej.
            - Ej! – warknęła dziewczyna. – Z szacunkiem do zwycięscy!
            Dzieci omal nie skoczyły sobie do gardeł, ale przed krytyczną sytuacją, napędzaną obopólnym gniewem, uratowało ich pojawienie się trójki pozostałych kompanów zabaw wraz z dorosłymi. Wśród mężczyzn był także ojciec niesfornej białowłosej. Jego jasne, wyblakłe tęczówki w niebieskim odcieniu oraz źrenice zakryte bielą świadczyły o tym, że był niewidomy. Podobnie jak wielu mieszkańców północnego okręgu Toeviac, Ihniatir Prihem był ślepcem, przedstawicielem starej rasy zmysłowców, której liczba zmniejszyła się, gdy Wojna o Klepsydrę zebrała krwawe żniwo w krainie Devlichonu.
            Nicticory pozbawieni wzroku słyszeli najcichsze dźwięki, czuli zapachy nieznane nikomu, odczuwali dotyk otaczającego świata. Pozbawieni wzroku potrafili widzieć to, co umykało rasom obdarzonym najlepszymi oczami. Z resztą, jak sami dumnie mawiali, nie posiadali kłamliwej otoczki na horyzoncie wzroku i żadna mroczna siła, którą wszakże przesiąknięte było powietrze, nie zamalowywała zdarzeń grubą krechą złudzeń.
Całe piękno widzenia przez ślepe oczy kryło się w odróżnianiu odczuwalnych poświat. Każda istota i przedmiot miały swoją aurę, kształt, pozwalający odbić się na ciele, wniknąć w głąb. Obrazy potrafiły szkicować swój wygląd głęboko w umyśle, podobnie jak dźwięki czy drobiny zapachów, kumulowały się w wielkim ośrodku w czaszce, by rozkwitnąć jako prawdziwy świat. Nicticory sprawdzali się jako wojownicy, łowcy, jako podróżnicy pokonujący najcięższe szlaki. Mogli wykonywać wszelakie działania, gdzie dla zwykłych istot, głównym narzędziem pracy był wzrok.
Niewidzące oczy Ihniatira, utkwione w czerwonej na policzkach twarzy córki, wydawały się przebijać ją na wylot. Nie lubiła tego momentu, kiedy ojciec wbijał w nią to mrożące spojrzenie, bowiem wiedziała, że w tej chwili mężczyzna wyczytuje z jej oblicza wszystko, od najdrobniejszej rzeczy, jaką przeskrobała, poprzez wyobrażenia o tym, jak kopie leżącego Caivina. Wzdrygnęła się.
- Ale ja nic nie zrobiłam. – Szybko wytłumaczyła się, a cichy śmiech pozostałych dzieci sprawił, że wezbrało w niej uczucie wstydu.
- Daagoya – zaczął mężczyzna poprawiając drewniany kołczan – to nie czas na zabawy, dziecko, ta część lasu jest pusta, nie ma tu diamentowych bażantów, musimy udać się bliżej mokradeł. Nie możesz wciąż biegać po zaroślach, to niebezpieczne.
Słowa ojca, chociaż łagodne, nie poprawiły jej nastroju. Potraktował ją jak typowe dziecko, jak kogoś, kto nie umie radzić sobie w lesie, a przecież upolowała największego osła w Dur-Lavn – Caivina.
Miała ochotę tupnąć i uciec do wioski, ale jedyne co mogła zrobić, to posłać gniewne spojrzenie śmiejącym się z niej rówieśnikom. Po zakończonej rozmowie ojca z córką, czworo pozostałych dorosłych skinęło głowami w stronę Ihniatira, po czym udali się na południowy-zachód. Jeden z łowców, z długim i cienkim warkoczem zwisającym wzdłuż brzegu twarzy, pogładził Caivina po czarnej czuprynie. Był to główny przewodniczący łowieckiej partii w Etłas – Durotig Aueh, ojciec chłopca.  Tej łajzy! Pomyślała dziewczyna, patrząc na oddalającego się Caivina.
Resztę drogi szła ze spuszczoną głową nieopodal ojca. Straciła chęci do polowania. Nawet możliwość zabicia bażanta nie wpłynęła na poprawę nastroju.
- Nie musiałeś – powiedziała dziewczynka oddając mężczyźnie łuk.
- To naprawdę piękny bażant! – Pokazał córce zdobycz, chociaż tylko on cieszył się z upolowanego ptaka. – Kilka tych zielonych i niebieskich piór zostawię na twoje dwunaste urodziny. Resztą ozdobimy tratwy dusz.
Daagoya popatrzyła smętnie na barwnego bażanta. Nigdy nie doceni tego, jak dobrze poluję. Westchnęła w myślach i ruszyła dalej na południe.

Wycie rozdarło ciszę i harmonię spokojnego lasu. Ihniatir ledwo przywiązał rzemykiem zdobycz do skórzanego pasa, gdy gniewny dźwięk zarysował się w jego umyślnie jako głodny, morderczy wilk. Jednym susem znalazł się przy córce. Rodzicielski instynkt nakazał mu dbać o dobro i bezpieczeństwo, bezbronnej w obliczu siły drapieżników, Daagoyi. Zapadła ogłuszająca cisza.
Mężczyzna wyczuł oddalającą się aurę, ujrzał oczyma ukrytymi głęboko w nim, że pozostali członkowie partii łowieckiej zawrócili do miasta, ale obraz momentalnie się zaburzył, gdy  strach jego córki naparł na niego niczym deszcz rozcinających jego ciało ostrzy. W pierwszej chwili nie dotarło do niego, dlaczego tak się stało, dopiero warknięcie, gdzieś za jego plecami, rozjaśniło mu sytuację.
Odwrócił się w stronę zwierza. Pociągnął zdrętwiałą ze strachu córkę za kaptur, aby ukryć ją za swoim ciałem, i spróbował wyczuć miejsce przebywania basiora. Pragnienie krwi i obłęd wilka kąsały go po nieokrytych tkaniną warstwach skóry. Z trudem wyczuwał umysłem kształt stworzenia, nie był pewny czy jest duży, czy gniew, wydzierający się z pyska zwierza wraz z oddechem, przerastał rozmiary drapieżnika.
- Ogary czarta – wycedził przez zęby, a Daagoya zadrżała bardziej.
Wilki, których stada żyły na terenie Czarciego Oka, cechowały się agresją i wrodzonym brakiem litości, na domiar złego, ich aura była nieaktywna, praktycznie niemożliwa do wykrycia przez Nicticory, co kumulowało ich potegę.
Okręg Czarciego Oko zaliczał się do nieurodzajnych ziem okrytych złą sławą, ziem martwych chodzących wśród żywych, chociaż te czasy należały już do przeszłości, Czarcie Oko na zawsze pozostało niegodziwą ziemią. W związku z tą reputacją, niemal obowiązkiem wśród mieszkańców Devlichonu było obawianie się wszystkiego, co przychodziło z szarych ziem.
- Tato… - Daagoya chwyciła Ihniatira, gdy do rdzawego, obnażającego kły basiora, dołączyło kilka kolejnych wygłodniałych wilków.
- Posłuchaj mnie teraz uważnie. – Mężczyzna ostrożnie ściągnął łuk z ramienia i dobył trzy strzały, z których dwie wręczył białowłosej. – Słabo wyczuwam aurę, nie mam pewności, jak i gdzie, rozstawione są wilki. Powiesz mi dokładnie, w którym kierunku mam wystrzelić, by trafić cuchnącego rdzą wilka, po tym ruszasz biegiem na południe i nie próbujesz się zatrzymywać. Bez względu na to, czy trafię, biegniesz!
Mężczyzna napiął strzałą cięciwę i skierował ją przed siebie. Daagoya ustawiła się za nim i tylko delikatnie wychyliła głowę za jego pleców. Widziała doskonale rdzawego wilka i jego błyszczące w leśnym mroku kły, ale grot strzały wymierzony był w drzewiastą przestrzeń za stworzeniem.
- Trochę niżej i w prawo – powiedziała cichym i drżącym głosem.
Po tych słowach rozegrała się nierówna gra. Wraz z wystrzeloną strzałą Daagoya ruszyła do biegu, jej załzawione oczy rozmywały praktycznie cały las. Pragnęła odwrócić się za siebie, ale skowyt ranionego wilka dawał jej w tej szaleńczej ucieczce przewagę i, mając na uwadze słowa ojca, nie traciła czasu na sprawdzanie sytuacji dziejącej się gdzieś za nią.
Mordercze zwierzęta uznały ją za słaby element tej potyczki. Ułożyły w swych dzikich rozumach plan, w którym najpierw rozszarpują mężczyznę, a potem z lekkim wysiłkiem dopadają uciekające dziecko. Miała w tym momencie podwójną przewagę, jakby życie dało jej skrzydła, by mogła wzlecieć w zwyż.
W głowie Daagoyi brzęczały zmieszane dźwięki warczenia i skomlenia. Miała pewność, że nie jeden wilk został raniony strzałą, ale nie wiedziała, czy któreś z naszpikowanych śmiercionośnymi zębami szczęk, dopadły gardło jej ojca. Jednak strach powoli ustępował miejsca sygnałom z nadwyrężonych mięśni. Dyszała coraz mocniej i głośniej, klatka ruszała się rytmicznie w tempie narzucanym przez wariujące od wysiłku serce. Musiała się zatrzymać.
Oparła się plecami o falistą korę Madrorzewia, próbując opanować rozprzestrzeniające się w niej zmęczenie. Wraz z ustaniem dziwnego bólu ściskającego gardło, otworzyła oczy. Jasnozielona łuna jagodowych krzaków kontrastowała z orzechowym kolorem pni Madrorzewiów, a w samym lesie unosił się przyjemny półmrok rozcinany pasmami światła wdzierającego się do Dur-Lavn spomiędzy gęstych koron drzew.
Nic nie wskazywało na to, że przed momentem rozegrała się krwawa potyczka. Gdyby nie majaczący w oddali cień, Daagoya uznałaby, że jest tu całkiem sama. Nawet bażanty pochowały się w swoich ptasich domach i żaden nie ostrzegł jej wcześniej, że kroczy za nią coś złego. Zamarła. Gałęzie pękały, łamane ciężarem napastnika. Brzmiało to dla białowłosej, jak szepty odliczające ostatnie minuty życia, ale ona, jakby przywiązana do pnia, nie ruszała się z miejsca.
Coraz wyraźniejsza postać wilka ponownie zmroziła wewnątrz dziewczynkę. Wadera biegła, chociaż utykała na przednią łapę, zapewne ranioną strzałą broniącego się ojca. Biegła, a ból nie grał zbyt dużej roli, była wszakże ogarem czarta – bezlitosną i wytrzymałą powierniczką zła. Smolista postać wilka nabrała wyraźnych kształtów, czerwone ślepia wilka od początku wpatrywały się w przerażone, zielone oczy Daagoyi. Dziewczynka przełamała z trudem pęta strachu, które ograniczały rozsądek, i pognała przed siebie, ledwie pokonując wystające korzenie.
Czuła, że jest blisko końca lasu. W powietrzu wisiał ciężki zapach, wiejący wiatr przynosił odór znad mokradeł Zuroanh, krainy, gdzie nawet ogary czarta nie zwykły się zapuszczać. Daagoya odczytała dobrze intencje ojca, bowiem kierunek południowy, jaki kazał jej obrać, to droga prowadząca wyłącznie w stronę tego nieprzyjaznego terenu. Jako zbyt młoda osoba, dziewczynka nie zastanawiała się, czy było to dobre rozwiązanie, po prostu biegła dalej licząc, że znajdzie ratunek.
Białowłosa słysząc wyraźniejsze sapanie tuż za swoimi plecami, spanikowała. Z ledwością sięgnęła do kołczanu, by wyciągnąć podarowaną od ojca strzałę - dzierżąc ją w prawej dłoni, i naszykowała łuk - bezlitośnie ściskany przez lewą. Skrupulatnie przeleciała wzrokiem po terenie, kodując każdą nierówność ziemi - od korzeni po pagórki i zagłębienia. Miała opracowany plan, od którego zależało jej życie, ale szansa była tylko jedna, chciała zatem przygotować się dobrze do tej jednej akcji.
Trzy. Szepnęła. Dwa. Przyłożyła strzałę do cięciwy. Jeden. Z ogromną gracją i płynnością ruchów, jakby robiła piruet, odwróciła się w stronę tropiącej ją wadery. Wilk obnażył kły, jego bliskość napełniła Daagoyę odrazą. Ogar mógł lada moment rzucić się na nią, ale białowłosa nabrała odwagi wraz z haustem cuchnącego powietrza.
- Giń maszkaro! – krzyknęła dziewczynka wypuszczając śmiercionośny pocisk.
Strzała wbiła się tuż obok kości ramienia, wydawało się, że dosięgła samego płuca. Wilk zawył i zacharczał, zachwiał się na łapach. Gęsta ślina pociekła waderze z pyska i dreszcz przeszedł wzdłuż ciała stworzenia. Daagoya naszykowała kolejną strzałę, chociaż ręce się jej trzęsły jak nieowłosionej świńskiej myszy. Nastała cisza.
Dziewczynka rozkojarzyła się, pozwoliła sobie zamknąć oczy za zbyt długą chwilę. Wilczyca oswoiwszy się z bólem, warknęła i skoczyła w stronę Daagoyi, która zbyt późno zorientowała się, i niecelnie wystrzeliła strzałę. Rozwścieczony ogar ogromną siłą pchnął ją do tyłu, aż dech zaparło białowłosej w piersiach, a nogi straciły przyczepność. Leciała jak kłoda na wilgotną ziemię z ujadającym, wilczym pyskiem tuż przy uchu.
Łzy spływały policzkami dziewczynki niczym ulewny deszcz. Uderzyła plecami o miękki trawiasty puch, wilk sięgnął z rozkoszą do jej pulsującej krwią szyi, ale zębiska nie zetknęły się z gładką skórą. Ziemia osunęła się pod plecami dziewczynki i wraz z waderą zapadła się w szumiący podziemny korytarz lodowatej rzeki.
Chłód wody ocucił zmęczone dziecko i zdezorientował szamoczącego się wilka. Smolisty ogar nie był już tak drapieżny i agresywny, jak na stałym gruncie, woda pochłonęła morderczy instynkt zwierzęcia i w jego oczach pozostało tylko błaganie. Daagoya, która zachłysnęła się na samym początku, próbowała rozpaczliwie utrzymać głowę nad niespokojną powierzchnią wody. Każdy oddech sprawiał wiele trudności, a woda coraz śmielej wdzierała się do jej gardła.
Podziemna rzeka wiła się w prawo i lewo, kilkukrotnie rzucając dziecko na ostre ściany korytarza. Obdarte ramiona już nie bolały, zimna woda wprawiła całe ciało Daagoyi w bolesne skurcze. Ciążące powieki pragnęła przymknąć na moment, ale znała przestrogi ojca – nigdy nie zasypiaj.
Półprzytomna poddała się woli rzeki, która jakby przyśpieszyła. Daagoya nie kontaktowała już, oddechy dziewczynki spłyciły się, a serce biło od niechcenia. Podziemny nurt pchnął ciało białowłosej i truchło wilka w górę. Bagnisty, zimny gejzer odrzucił nieprzytomne dziecko kawałek od krateru, gdzie szara, grudowata breja oblepiła prawy bok, na którym spoczęła. Wyglądała jak porzucona kukła, stawiana na polach, by odstraszyć drzewie kurki.

***
Ciemność rozjaśniona ciepłym pomarańczowożółtym blaskiem powoli przyciągała zmysły nieustannie śniącej Daagoyi. Czuła się jak szafirowa ćma ciągnąca do światła, mieniąca się w jego blasku jak kryształy królowej Haifry, które podziwiała na placu w Norvai-Oz. Jednak wiedziała, że nie jest ćmą, nie pożąda tego światła, chociaż było przyjemne. Kim albo czym jest - było dla niej zagadką.
Dźwięki krzątaniny przebiły się przez ciągły szum, który nie chciał wyjść jej z głowy. Ktoś rytmicznie tłukł coś nieznanego i słodkawy zapach wdarł się do nosa dziewczynki. Pragnęła otworzyć oczy, siłowała się z zatrzaśniętymi powiekami, jakby ktoś zamknął je na kłódkę, ale wciąż widziała tylko ciemność.
Przestała walczyć, czyjeś kroki zwróciły jej uwagę, silne i rozległe – musiały należeć do osoby o wielkich stopach. Zrozumiała, że nie jest w domu. Obcy zapach obcego domostwa pogrywał z nią, denerwował. Bała się, że legendy o trollmach, trollich wiedźmach, są prawdą, że znalazła się w chlebowej chatce, gdzie spoczęła w bażancim bulionie, czekając na ugotowanie.
To niedorzeczne. Przemknęło Daagoyi przez myśl. Trolle to bajki opowiadane tym wszystkim dzieciakom pokroju Caivina. Zaśmiała się, a przynajmniej tak sądziła, jednak samego dźwięku nie usłyszała, wciąż czuła się odrętwiała. Była również na tyle pozbawiona zmysłów, że moment, w którym ktoś położył jej piekącą rzecz na języku, nie został uchwycony przez żaden zmysł, jaki posiadała.
Otworzyła oczy, załzawione i czerwone. Z trudem wypluła toksycznie żółtą papkę, krztusząc się przy tym i śliniąc, jak trolle, o których tak rozmyślała. Nabierane pokaźne hausty powietrza sprawiały dziewczynce ogromny ból, ale napełniało ją to również radością – w końcu czuła, że żyje. Po minionym oszołomieniu, napędzanym zawrotami głowy, zerwała się z łóżka wyłożonego miękką słomą i zaścielonego wilczym futrem, którego dotyk wywołał u niej dreszcze. Sama myśl o tym zwierzęciu, napełniała dziecko niepokojem, nie widząc dlaczego. Odsunęła się od łóżka na bezpieczną odległość.
Daagoya skupiając wszystkie myśli, przestała rzucać się jak ciągnięte na rzeź zwierzę. Rozejrzała się po pomieszczeniu, wbrew pozorom, całkiem przyjemnym. Wnętrze przypominało niewielką pieczarę, sklepienie było niskie i półokrągłe, chociaż ściany odznaczały się niezwykłą gładką powierzchnią, w przeciwieństwie do jaskiniowego, nierównego tunelu. Światło padające z kąta pochodziło z pięknie rzeźbionego kominka, na którym widniały liściaste ornamenty, a szary dym uchodził gdzieś za ścianą jaskini. Całość wypełniały drewniane meble – stoliki, ławy, szafki oraz jedno krzesło, wszystkie zdobione i utrzymane w podobnym stylu.
Wszędzie dało się zauważyć flakony, słoje i misy zapełnione kolorowymi substancjami, a nawet wnętrznościami małych zwierząt. Wiele suszonych ziół zwisało z desek przymocowanych do ściany, a świeże warzywa leżały na drugim końcu, z dala od ciepła bijącego z kominka.
Daagoya podeszła do ściany, skąd bił przyjemny zapach szałwii i rumianku, i przyjrzała się gładkiej, kremowej powierzchni.
- To szlachetna topazowa glina – rzekł nieznajomy, który umknął Daagoyi.
Dziewczynka powędrowała wzrokiem w stronę źródła dźwięku. Jej przerażonym oczom ukazał się starzec o jasnobrązowej, grudowatej skórze, ostrych kłach wystających ponad dolną wargę, siwych włosach sięgających pasa, zagarniętych w kucyka, i dużych, bystrych oczach dziwnej barwy. W prawej, szerokiej dłoni, z paznokciami wyglądającymi jak pazury wielkich orłów, trzymał drewnianą laskę, na szczycie której umocowane zostały, czymś co przypominało włosy, drobne czaszki, jakby dzieci.
Daagoya pisnęła.
- Troll! – krzyknęła ile sił mogła zasymilować w tej krótkiej chwili, po czym odszukała wyjścia.
- To nie należy do przyjemnych określeń – rzekł, siadając na stołku. – Szczególnie, że uratowałem ci życie, dziecino.
Białowłosa powstrzymała się przed ucieczką i zastanowiła się. Starzec, gdyby chciał, już dawno poćwiartowałby mnie i umieścił w tych słoikach. Opuściła ręce wzdłuż ciała, ale nie odwróciła się w kierunku mężczyzny.
- Nie pamiętam co się stało – oznajmiła z grymasem na twarzy.
- Tego też nie wiem – odparł. – Znalazłem cię nieopodal zimnego gejzeru, razem z truchłem czarnego wilka. Larwy bagnikowego motyla otoczyły cię, ale ty byłaś jeszcze za ciepła, żyłaś, a one żywych nie tykają.
- Starcze – zaczęła dziewczynka.
- To również nie jest miłe określenie – przerwał jej, jednakże w jego ochrypłym głosie nie było śladu gniewu. – Rhudual… Rhudual Stary jestem.
Daagoya odwróciła się w kierunku mężczyzny. Skądś znała to imię, chociaż twarz Rhuduala była dla niej obca. Przyjrzała się nieznajomemu dokładniej, nie myśląc o tym, czy jest to uprzejme. Rhudual, Rhudual - powtarzała wciąż w myślach, ale czarna pustka odpowiadała jej tylko echem.
- Jestem Urourkiem – powiedział, kiedy przeszywające spojrzenie dziewczynki zasugerowało, że chciałaby wiedzieć więcej. – Bądź jak wolisz, orkiem-szamanem.
- Myślę, że znam cię – oznajmiła. – Uczyli nas o Rurorukach na rasologii, ale nie wspominali, że żyjecie tuż za lasem!
- Urourkach – zaśmiał się, a Daagoya zrobiła się czerwona na policzkach. – Niewielu nas zostało, niebawem zostaniemy wpisani do księgi umarłych.
Smutek zabrzmiał w głosie starca.
- To są tutaj inni? – dopytała, bowiem na zewnątrz, oprócz szumu wiatru, nie słyszała nic co sugerowałoby, że tętni tutaj życie.
- W tej części mokradeł jestem tylko ja – odparł i wstał, żeby sięgnąć do suszących się ziół. – O tej porze roku rośnie północna zmora, ten niezbyt okazały kwiat jest prawdziwym skarbem. Przychodzę tutaj, do tej pieczary, raz w roku tuż przed Słońcem Errteruta zwiastującym koniec lata, by uzupełnić zapasy o te wyjątkowe zioła. Nasze osady mieszczą się bardziej na wschód, jak ciągnie się granica Theklalii.
- Wiedziałam, że cię znam! – krzyknęła niespodziewanie, aż sam Rhudual drgnął. – W Etłasie sprzedają herbaty receptury Rhuduala Starego!
Uroruk uśmiechnął się do dziewczynki widząc radość w jej oczach. Odwiesił północną zmorę, zaczepiając rzemyk o gwóźdź, po czym udał się na drugą stronę pieczary. Otworzył niewielką szufladę, z której wydobył przedmiot, wyglądający na dziwny wisiorek i zwrócił się ku dziecku.
- Przeleżałaś u mnie niecałe 2 dni, nim chrzanowy żar dojrzał – powiedział przyglądając się przedmiotowi. – Ten wilk miał zadbane zęby, ostre kły, ale nie były już mu potrzebne, to dla ciebie.
Podał Daagoyi naszyjnik z czterema błyszczącymi kłami. Dziewczynka ścisnęła ozdobę w drobnej dłoni. Czuła się jak wyróżniony przez króla wojownik. Chociaż Rhudual nie powiedział tego wprost, widziała, że uważa ją za odważną osobę.
- Dziękuję – rzekła – to ładny prezent.
- Każdy szanujący się wojownik nosi ze sobą artefakty z bitew – oznajmił starzec i udał się ku wyjściu. – Ty już zawsze będziesz miała przy sobie kły pokonanego wroga. To twoje małe insygnia władzy.
Rhudual odsunął na bok kawałek drewnianego płotu, prowizorycznych drzwi osłaniających wejście do pieczary, i wyjrzał na zewnątrz. Krogulec wysłany rano do miasta Etłas – wrócił i, zataczając koła kilka metrów nad osobą starca, eksponował karteczkę przeczepioną do łapki. Wiadomość o tym, że znalazł dziewczynkę na mokradłach Zuroanh, dodarł do właściwych osób.
Ptak łagodnie przysiadł na wystawionej do przodu ręce starca i z równym spokojem dał sobie ściągnąć mały zwój. „Przybędziemy po Daagoyę wraz z południowym słońcem od strony Ahgratowej Równiny.” Starzec uniósł głowę ku górze, ognista kula powoli zbliżała się do punktu, o którym mowa była w liściku. Zwrócił się do dziewczynki.
- Otrzymałem list, najprawdopodobniej od twojej rodziny – powiedział, przekazując wiadomość białowłosej. – Mamy chwilę czasu nim zjawią się tutaj. Dam ci mojego starego druha, ladrowego osła. Nazywa się Panicz, jest bardzo przyjaznym zwierzęciem. Potowarzyszy ci w drodze na równinę.

Serce Daagoyi zabiło mocniej. W głowie brzęczały jej różne pytania – czy ojciec żyje, czy przyjdzie po nią, czy matka będzie zła, czy wszystko się ułoży? Martwiała się, bowiem obwiniała siebie za tę krytyczną sytuację, wszakże to przez nią ojciec obrał inną drogę w czasie polowania.
Siedziała na grzbiecie za dużego, jak na nią drobną, osła i w odległości jednej szyi smoka od brzegu lasu, zmierzała w stronę Ahgratowej Równiny. Pragnęła już zejść ze zwierzęcia, którego sierść Rhudual wysmarował pastą ze ścierwika purpurowego, cuchnącego grzyba z okolic kurhanów. Toeviacy sądzili, że te nieapetyczne organizmy są łzami niemogących pogodzić się ze śmiercią dusz. Daagoya wiedziała jedno – śmierdziały okropnie, na tyle mocno, że żadna żywa istota nie zechciałaby tknąć biednego Panicza.
Na jasnym horyzoncie, skąpanym w zielonym i żółtym blasku, zamajaczyły trzy sylwetki. Daagoya nie musiała wytężać wzroku, żeby wiedzieć, że utykająca postać to jej ojciec. Ucieszyła się, że wizje o śmierci, były tylko wymysłem bogatej w obrazy wyobraźni, i zmartwiła jednocześnie. Któreś z rozwścieczonych zwierząt musiało pogryźć ojca, ale żył, i to dodawało otuchy dziewczynce.

***

Trzydziesty pierwszy dzień miesiąca jednorożca był szczególnie ważny dla Władców Zmysłów. W czasie Wojny o Klepsydrę, w której śmierć poniosło wiele zacnych istot, Zmysłowcy stracili rozlegle tereny na północy kraju, które zostały nieumyślnie zatopione przez skumulowaną moc Magów Wody. Wielu niewinnych straciło życie, a szlachetna i wyjątkowa rasa upadła. Od 2796 roku do obecnego 1017 roku Ery Sumienia obchodzone jest Święto Wszystkich Zatopionych Dusz.
Etłas, jak wiele innych miast założonych i zamieszkiwanych przez Zmysłowców, dekorowane było piórami bażantów, najliczniejszych zwierząt w Toeviacu. Ich barwne, błyszczące pióra stawały się także elementem odświętnych biało-niebieskich strojów, będących symbolem fal, które pochłonęły władców. Z sadzonych corocznie, szybko rosnących krzewów, najlepsi cieśle tworzyli niewielkie tratwy, na których w głąb morza wypuszczano ognie Farhiuny – Bogini oświetlającej drogę do Domu Dthomaru, Raju Zmysłów.
Na ulicach rozstawiano stragany z świątecznymi potrawami i przysmakami dla dzieci w postaci słodkich deserów, w powietrzu unosił się zapach przywodzący na myśl domowe ciepło i spokój, a kolorowe ozdoby rozpalały radość w sercach. Święto pod koniec miesiąca jednorożca nie miało zasmucać, szerzyć ponurej atmosfery ani wychwalać triumfu śmierci nad życiem. Ten dzień miał być czasem prawdziwego szczęścia, uwielbienia, chwały dla tych wszystkich zmysłowców, którzy poświęcili swoje istnienie, którzy odnaleźli drogę do raju.
Daagoya ubrała błękitną sukienkę, którą u dołu, Anna Prihem - matka dziewczynki, ozdobiła białym materiałem na wzór spienionych fal. Jasne włosy Daagoyi splecione zostały w warkocza i kilka ciemniejszych piór bażanta złocistego wpięto jej za ucho. Wyglądała niczym mała księżniczka, chociaż zadziorny wyraz twarzy sugerował, że bliżej dziecku do wojowniczki niż damy jakiegoś dworu.
- Wyglądasz ślicznie – powiedziała kobieta uśmiechając się szczerze.
Anna Prihem miała blade zielone oczy i, jak każda Nicticora, białe źrenice świadczące o ślepocie, ale mimo tego mankamentu widziała lepiej. Odczuwała całą sobą piękny wygląd córki, chociaż nie każdy potrafił sobie uzmysłowić tę niecodzienną zdolność patrzenia na świat bez używania zmysłu wzroku, niezaprzeczalnie Anna widziała wszystko, a nawet ciut więcej.
- Wolałabym morską wojowniczkę – odparła przekornie dziewczynka, odwzajemniając uśmiech.
- Wojowniczką możesz być przez cały rok, dziś jesteś moją małą, śliczną księżniczką zbierającą dary dla dusz. – Anna ucałowała córkę w czoło i wręczyła jej worek z owczej skóry.
- Tylko nie ociągaj się – do pokoju Daagoyi wszedł Ihniatir podbierając się laską. – Im więcej darów tym hojniejsi będą nasi przodkowie.
- Tato! – naburmuszyła się dziewczynka. - Tym więcej dla nas!
Białowłosa pożegnała się z rodzicami i wybiegła z domu przy Zagajniku Wiary, kierując się na atłasowy plac, gdzie w zwykłe dni rozstawione były stragany z warzywami, owocami i domowymi wyrobami. Jednak dziś mieścił się tam punkt zbiórki wszystkich młodych zmysłowców z odświętnymi strojami.
Daagoya wraz z innymi dziećmi chodziła od domu do domu zbierając dary. Pukała, wystawiała skórzany worek przed siebie i ze słodkim uśmiechem, o jaki sama siebie nie posądzała, mówiła:
- Ku czci i pamięci dusz zabranych przez morze, proszę cię o dary, by wraz z ogniem Farhiuny, wysłać je do Raju Zmysłów. – Daagoya uśmiechnęła się i wystawiła worek, wypełniony już niemal w całości.
Mogła śmiało uznać to za dobre łowy. Przez całe południe kolekcjonowania darów, czuła się jak sprytny łowca, wykradający złote artefakty z zamków strzeżonych przez czerwone smoki. Świetnie bawiła się, kreując w głowie swój własny świat, w którym przygoda czyhała po każdym zrobionym kroku.
Spojrzała do wnętrza worka, który z trudem ściskała w drobnych rękach. Wypełniały go okrągłe, owsiane ciastka ze zbóż rosnących w dzierlatkowej dolinie. Przyozdobione z góry słodkimi kulkami kakaowej gryki, oblane miodowo-żywiczną polewą, zakryte szerokimi, wonnymi białymi płatkami laurkowej róży o intensywnym, gruszkowym smaku, były istnym dziełem sztuki w oczach dziewczynki.
Daagoya wprost uwielbiała świąteczne owsiane ciasteczka, których smakiem mogła się delektować zaledwie dwa razy w roku, dlatego duma rozpierała dziecko, gdy udało się jej zebrać taką pokaźną ilość słodkich darów. Mieszkańcy byli niezwykle hojni! Zawiązała delikatnie skórzany worek i, żegnając się z kilkoma dzieciakami, ruszyła w stronę Zagajnika Wiary.

Siedziała w kuchni przy okrągłym sosnowym stole, zajadając trzecie owsiane ciastko. Na zewnątrz zrobiło się już ciemno, ale miasteczko Etłas tętniło życiem, co mogła swobodnie usłyszeć, gdy rozmowy przeplatane muzyką i śpiewem, wdzierały się do pomieszczenia przez uchylone okno.
Daagoya związała czerwonymi wstążkami po pięć darów, tworząc trzy kupki, a resztę smakołyków z worka rozdzieliła pomiędzy siebie i rodziców. Największy stos należał do niej i nie czuła się z tym faktem źle. Tak jest dobrze! Uśmiechnęła się do siebie. Po rozdysponowaniu smakołyków i stłamszeniu pokusy zjedzenia kolejnej słodycz, sięgnęła po tratwy dusz i przyszykowała sobie bażancie pióra w niemal tęczowej palecie barw.
Tratwa była kwadratowego kształtu, po środku miała zamontowany koszyczek, do którego białowłosa wstawiła jedną paczkę ciastek, i przyozdobiła z góry kwiatami z domowego ogródka. Zgodnie z tradycją wetknęła między kawałki drewna, powyżej prawego dolnego rogu, trzy pióra bażanta – czerwony, żółty i seledynowy – imitujące żagiel. Tak uczyniła z pozostałymi tratwami rodziców.
- Skończyłam! – krzyknęła z radością.
Etłas był miastem położonym daleko od morza. W dzień Święta Wszystkich Zatopionych Dusz, każda przygotowana tratwa lądowała na wozie, ciągniętym przez kryształowe łanie – stworzone i użyczane przez czarodziejów czujących minerały - który następnie ruszał w kilkudniową podróż nad Morze Diamentowe.    
Władcy Zmysłów  byli w dobrych kontaktach z osobami pałającymi się czarami. Niepełnimagiczni za odpowiednią opłatą godzili się zawozić tratwy dusz do Avithio, Pethiad czy Gergiadu, miastach położonych za wyschniętym jeziorem, gdzie dary oddawane w odpowiednie ręce, były poświęcane morzu.
Daagoya odziana w tę samą sukienkę, w której zbierała owsiane ciasteczka, wraz z matką i ojcem, skierowała się  w stronę atłasowego placu, kolejny raz w tym dniu. Pochód przez miasto był liczny i gwarny. Ulice przyozdobione girlandami, skąpane w czerwono-pomarańczowym blasku padającym z lampionów umieszczonych na drewnianych słupach, wydawały się wolno pełzającymi wężami, zmierzającymi ku ofierze.
Cała droga minęła dziewczynce w towarzystwie rozśpiewanych dorosłych, ale nie wpłynęło to na dobre samopoczucie. Szybciej, szybciej! Wołała w myślach, patrząc na długą kolejkę przed sobą. Złe myśli spowiły narowistą osobę białowłosej.
Wóz zapełniał się niezwykle szybko. Daagoya w pewnym momencie zaczęła obawiać się, że jej tratwa nie znajdzie miejsca wśród innych, ale dbałość o porządek i dobre ułożenie darów, sprawił, że każdy mieszkaniec położył swój przedmiot nie uszkadzając drugiego.
Białowłosa z dumną podała starszej kobiecie swoją tratwę i nie spuściła ze staruszki wzroku, dopóki nie znalazła dla jej daru odpowiedniego miejsca.
- Czas teraz na tańce i śpiewy – rzekła matka dziewczynki, gładząc ją po włosach.
Daagoya o bardziej wojowniczym usposobieniu nie cieszyła się tak mocno jak Anna, ale lubiła o tej porze tę zatłoczoną, kolorową, przyozdobioną girlandami, lampionami oraz piórami bażantów, dzielnicę Puszczyka, gdzie mieściły się władze miasteczka i stała stara szkoła muzyczna. W tym szczególnym dniu to miejsce wydawało się prawdziwą magiczną krainą, którą wypełniały łagodne dźwięki harf, skrzypiec i lutni.    
Blisko północnego księżyca, czarodzieje z okolicznych gildii, zmieniali niebo w płachtę, na której syczące światła transformowały się po wybuchu w opadające, jarzące się kolorami iskierki. Wszystko odbijało się w błyszczących oczach Daagoyi, rejestrującej z zachwytem całe wydarzenie. Gdzieś niedaleko niej, jakiś czarodziej zmieniał okoliczne owce w gęsi - białe i złote.

12 komentarzy:

  1. Zaczęło się od beztroskiej dziecięcej zabawy, a potem zrobiło się poważnie.
    "Giń maszkaro!" - mnie rozbawiło, ale to przez moje osobiste spaczenia. Ulżyło mi kiedy okazało się, że jej ojciec żyje. Z niecierpliwością czekam na dalsze losy białowłosej dziewczynki.
    No i zainteresowały mnie rasy w Twoim świecie. I nazewnictwo: imiona i nazwy są tak niesamowicie klimatyczne.

    Jedna rzecz mi się rzuciła w oczy, chyba powinno być "zaplecione w warkocz".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpowiadam sama sobie, ale: Ha! Akurat trafiłam na moment, w którym dopisałaś coś do rozdziału. Więcej magii na końcu. Magii nigdy za wiele.

      Usuń
  2. Nie sądziłam, że ktoś tak szybko przeczyta pierwszy rozdział, patrząc po tym, ile osób przeczytało prolog. A jadąc w pociągu jeszcze raz przewertowałam tekst i stwierdziłam, że czegoś brakuje, szczególnie końcówka wydawała mi się pusta :)
    Tak, nad nazwami to się męczyłam. Inspiracją były klimatyczne nazwy we Władcy Pierścieni, które świetnie budowały cały ten magiczny świat. Na przykład "Daagoya", to przeobrażone imię "Jagoda" z dodatkowym a :>
    No właśnie coś mi nie grało, a nie mogłam dojść do porozumienia ze sobą i tymi warkoczami ^^'
    Dziękuję za opinię, to naprawdę podnoszące na duchu :) Chciałam zrobić rasy ciut inne niż wszędzie, nie opierać się wyłącznie na elfach, ludziach, wampirach, itp. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Teraz nic tylko pisać dalej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaskoczyłam Cię. To dobrze. :D Końcówka faktycznie na plus. zdecydowanie. Na jagodę bym nie wpadła, chociaż jedną znam. Dobry pomysł z tym przerabianiem istniejących imion, bo będą brzmiały jakoś tak znajomo, ale fantastycznie. Zdarza mi się kombinować podniebnie, ale nie przy iminach. :)
      Kreatywne podejście jest zawsze na plus. Trzymam kciuki.

      Usuń
  3. Etłas, to stałe - osiedle, na którym mieszkam, Norvai-Oz, który początkowo miał być Zonovrajem, to już mocna ingerencja w "Jaworzno", za to Toeviac, to zabawa Katowicami :) Wiele nazw wymyślałam i wklepywałam w googl, by sprawdzić, czy aby przypadkiem to nie jakieś obelżywe określenie w nieznanym mi języku :')
    Teraz tym bardziej muszę się postarać :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobre! Dobrze też, że sprawdzasz to w googlach. Wychodzą świetne nazwy, ale trochę boję się je czytać na głos. :P

      Ja swoje nazwy czasem inspiruję imionami i nazwami z różnych mitologii, obcinam kawałek, który mi się podoba i dodaję coś innego... i nie sprawdzam hehe... ciekawe co napłodziłam paskudnego.

      Usuń
    2. Czasem też mi się język "zakręci", szczególnie na valwalitra i góry valijitowe...
      Ja to często sięgam to łacińskich nazw roślin i zwierząt, Theklalia pochodzi od dzierlatki iberyjskiej - Galerida theklae :>
      Pracując z tekstem na laptopie to szybko mogłam sprawdzić, czasem wymyślałam super nazwę, a potem okazywało się, że to jakaś forma budowlana ^^'

      Usuń
    3. Forma budowlana to jeszcze pół biedy. :D Przeciętna osoba nie skapnie się, że to forma budowlana.

      Usuń
    4. Najgorsze, że ja już wiedziałam i to burzyło cały magiczny efekt ;d

      Usuń
    5. No chyba, że tak. To rozumiem.

      Usuń
  4. Na początku wydawało mi się to oklepane. Kolejna białowłosa dziewczynka o dziwnych zdolnościach? Czytałam juź tysiące takich rzeczy. Ale muszę przyznać, że ta postać jednak pasuje.
    Bardzo podobają mi się nazwy miejsc, rzeczy i imiona, które wymyślasz. Masz do tego talent, już samo to dodaje opowiadaniu wiele uroku. Jak zwykle dobrze napisane i ciekawe

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie nazwałabym tego dziwnymi zdolnościami ;) przykład brany z życia np. Słabo widzący nietoperz świetnie radzi sobie nocą, bo ma wyostrzony zmysł słuchu, stąd powstał pomysł na zmysłowców ludzi bez jednego zmysłu z wyostrzonym innym, ale nie są to jacyś herosi. To rasa jak każda inna, nie rzucają czarów, nie są długowieczni.
      Dziękuję za opinię :-)

      Usuń