Madrorzewiowy łuk przylegał do
skulonego ciała dziewczynki. Cięciwa z końskiego włosia niemal na wskroś
przecinała tułów czatującej w krzakach białowłosej. Żywo zielone tęczówki, bacznie
obserwujących oczu, mieszały się z krajobrazem lasu i tylko jasne włosy
zdradzały jej pozycję – skulonej łowczyni. Narzuciła na siebie oliwkowy kaptur,
jakby zdała sobie sprawę, że jest łatwym celem, i ściągnęła łuk z pleców. Z
kołczanu wydobyła krótką strzałę, mierząc nią w swojego przeciwnika, jak
naładowaną czarami różdżką.
-
Mam cię! – szepnęła i napięła cięciwę silnie odciągając rękę do tyłu.
Świst przeciął powietrze podobnie jak
strzała lecąca niemal prostym torem w stronę kryjącego się za drzewem dziecka.
Ciemnowłosy chłopiec nie wziął pod uwagę, że wielki dąb nie sprawi, że stojąc
za jego szerokim pniem, stanie się niewidoczny – i nie był, jego plecy odbijały
się w oczach łowczyni, jako wielka tarcza do ćwiczeń. Białowłosa wykorzystała
ten moment. Wzrokiem odprowadzała mknący kawałek drewna, który uderzył chłopca
prosto w lewy pośladek. Oboje podskoczyli, ona z radości - z bojowym okrzykiem,
on z bólu - z grymasem wymalowanym na twarzy.
- Pokonałam cię, Caivin! – Pobiegła w
jego stronę i wykrzyczała mu prosto w twarz słowa, które napływały jej do ust.
– Pokonałam cię! I wiesz co? Jestem lepsza, zawsze byłam! Jestem mistrzynią,
najlepszym wojownikiem! Wygrałam wielką wojnę o las!
Caivin masował swój pośladek nie
zwracając uwagi na dziewczynkę. Gdy ona dumnie napinała cięciwę, pokazując jak
celnie wystrzeliła, chłopiec zabrał z ziemi strzałę i cisnął nią w stronę
białowłosej.
-
Ej! – warknęła dziewczyna. – Z szacunkiem do zwycięscy!
Dzieci
omal nie skoczyły sobie do gardeł, ale przed krytyczną sytuacją, napędzaną
obopólnym gniewem, uratowało ich pojawienie się trójki pozostałych kompanów zabaw
wraz z dorosłymi. Wśród mężczyzn był także ojciec niesfornej białowłosej. Jego
jasne, wyblakłe tęczówki w niebieskim odcieniu oraz źrenice zakryte bielą
świadczyły o tym, że był niewidomy. Podobnie jak wielu mieszkańców północnego
okręgu Toeviac, Ihniatir Prihem był ślepcem, przedstawicielem starej rasy
zmysłowców, której liczba zmniejszyła się, gdy Wojna o Klepsydrę zebrała krwawe
żniwo w krainie Devlichonu.
Nicticory
pozbawieni wzroku słyszeli najcichsze dźwięki, czuli zapachy nieznane nikomu,
odczuwali dotyk otaczającego świata. Pozbawieni wzroku potrafili widzieć to, co
umykało rasom obdarzonym najlepszymi oczami. Z resztą, jak sami dumnie mawiali,
nie posiadali kłamliwej otoczki na horyzoncie wzroku i żadna mroczna siła,
którą wszakże przesiąknięte było powietrze, nie zamalowywała zdarzeń grubą
krechą złudzeń.
Całe piękno widzenia przez ślepe oczy
kryło się w odróżnianiu odczuwalnych poświat. Każda istota i przedmiot miały
swoją aurę, kształt, pozwalający odbić się na ciele, wniknąć w głąb. Obrazy
potrafiły szkicować swój wygląd głęboko w umyśle, podobnie jak dźwięki czy
drobiny zapachów, kumulowały się w wielkim ośrodku w czaszce, by rozkwitnąć
jako prawdziwy świat. Nicticory sprawdzali się jako wojownicy, łowcy, jako podróżnicy
pokonujący najcięższe szlaki. Mogli wykonywać wszelakie działania, gdzie dla
zwykłych istot, głównym narzędziem pracy był wzrok.
Niewidzące oczy Ihniatira, utkwione w
czerwonej na policzkach twarzy córki, wydawały się przebijać ją na wylot. Nie
lubiła tego momentu, kiedy ojciec wbijał w nią to mrożące spojrzenie, bowiem
wiedziała, że w tej chwili mężczyzna wyczytuje z jej oblicza wszystko, od
najdrobniejszej rzeczy, jaką przeskrobała, poprzez wyobrażenia o tym, jak kopie
leżącego Caivina. Wzdrygnęła się.
- Ale ja nic nie zrobiłam. – Szybko
wytłumaczyła się, a cichy śmiech pozostałych dzieci sprawił, że wezbrało w niej
uczucie wstydu.
- Daagoya – zaczął mężczyzna
poprawiając drewniany kołczan – to nie czas na zabawy, dziecko, ta część lasu
jest pusta, nie ma tu diamentowych bażantów, musimy udać się bliżej mokradeł.
Nie możesz wciąż biegać po zaroślach, to niebezpieczne.
Słowa ojca, chociaż łagodne, nie
poprawiły jej nastroju. Potraktował ją jak typowe dziecko, jak kogoś, kto nie
umie radzić sobie w lesie, a przecież upolowała największego osła w Dur-Lavn –
Caivina.
Miała ochotę tupnąć i uciec do wioski,
ale jedyne co mogła zrobić, to posłać gniewne spojrzenie śmiejącym się z niej
rówieśnikom. Po zakończonej rozmowie ojca z córką, czworo pozostałych dorosłych
skinęło głowami w stronę Ihniatira, po czym udali się na południowy-zachód.
Jeden z łowców, z długim i cienkim warkoczem zwisającym wzdłuż brzegu twarzy,
pogładził Caivina po czarnej czuprynie. Był to główny przewodniczący łowieckiej
partii w Etłas – Durotig Aueh, ojciec chłopca. Tej łajzy! Pomyślała
dziewczyna, patrząc na oddalającego się Caivina.
Resztę drogi szła ze spuszczoną głową
nieopodal ojca. Straciła chęci do polowania. Nawet możliwość zabicia bażanta
nie wpłynęła na poprawę nastroju.
- Nie musiałeś – powiedziała
dziewczynka oddając mężczyźnie łuk.
- To naprawdę piękny bażant! –
Pokazał córce zdobycz, chociaż tylko on cieszył się z upolowanego ptaka. –
Kilka tych zielonych i niebieskich piór zostawię na twoje dwunaste urodziny.
Resztą ozdobimy tratwy dusz.
Daagoya popatrzyła smętnie na
barwnego bażanta. Nigdy nie doceni tego, jak dobrze poluję. Westchnęła w
myślach i ruszyła dalej na południe.
Wycie rozdarło ciszę i harmonię spokojnego
lasu. Ihniatir ledwo przywiązał rzemykiem zdobycz do skórzanego pasa, gdy gniewny
dźwięk zarysował się w jego umyślnie jako głodny, morderczy wilk. Jednym susem
znalazł się przy córce. Rodzicielski instynkt nakazał mu dbać o dobro i
bezpieczeństwo, bezbronnej w obliczu siły drapieżników, Daagoyi. Zapadła
ogłuszająca cisza.
Mężczyzna wyczuł oddalającą się aurę,
ujrzał oczyma ukrytymi głęboko w nim, że pozostali członkowie partii łowieckiej
zawrócili do miasta, ale obraz momentalnie się zaburzył, gdy strach jego córki naparł na niego niczym
deszcz rozcinających jego ciało ostrzy. W pierwszej chwili nie dotarło do
niego, dlaczego tak się stało, dopiero warknięcie, gdzieś za jego plecami,
rozjaśniło mu sytuację.
Odwrócił się w stronę zwierza. Pociągnął
zdrętwiałą ze strachu córkę za kaptur, aby ukryć ją za swoim ciałem, i spróbował
wyczuć miejsce przebywania basiora. Pragnienie krwi i obłęd wilka kąsały go po
nieokrytych tkaniną warstwach skóry. Z trudem wyczuwał umysłem kształt
stworzenia, nie był pewny czy jest duży, czy gniew, wydzierający się z pyska
zwierza wraz z oddechem, przerastał rozmiary drapieżnika.
- Ogary czarta – wycedził przez zęby,
a Daagoya zadrżała bardziej.
Wilki, których stada żyły na terenie
Czarciego Oka, cechowały się agresją i wrodzonym brakiem litości, na domiar
złego, ich aura była nieaktywna, praktycznie niemożliwa do wykrycia przez
Nicticory, co kumulowało ich potegę.
Okręg Czarciego Oko zaliczał się do nieurodzajnych
ziem okrytych złą sławą, ziem martwych chodzących wśród żywych, chociaż te
czasy należały już do przeszłości, Czarcie Oko na zawsze pozostało niegodziwą
ziemią. W związku z tą reputacją, niemal obowiązkiem wśród mieszkańców
Devlichonu było obawianie się wszystkiego, co przychodziło z szarych ziem.
- Tato… - Daagoya chwyciła Ihniatira,
gdy do rdzawego, obnażającego kły basiora, dołączyło kilka kolejnych
wygłodniałych wilków.
- Posłuchaj mnie teraz uważnie. –
Mężczyzna ostrożnie ściągnął łuk z ramienia i dobył trzy strzały, z których
dwie wręczył białowłosej. – Słabo wyczuwam aurę, nie mam pewności, jak i gdzie,
rozstawione są wilki. Powiesz mi dokładnie, w którym kierunku mam wystrzelić,
by trafić cuchnącego rdzą wilka, po tym ruszasz biegiem na południe i nie
próbujesz się zatrzymywać. Bez względu na to, czy trafię, biegniesz!
Mężczyzna napiął strzałą cięciwę i
skierował ją przed siebie. Daagoya ustawiła się za nim i tylko delikatnie
wychyliła głowę za jego pleców. Widziała doskonale rdzawego wilka i jego
błyszczące w leśnym mroku kły, ale grot strzały wymierzony był w drzewiastą
przestrzeń za stworzeniem.
- Trochę niżej i w prawo –
powiedziała cichym i drżącym głosem.
Po tych słowach rozegrała się
nierówna gra. Wraz z wystrzeloną strzałą Daagoya ruszyła do biegu, jej
załzawione oczy rozmywały praktycznie cały las. Pragnęła odwrócić się za
siebie, ale skowyt ranionego wilka dawał jej w tej szaleńczej ucieczce przewagę
i, mając na uwadze słowa ojca, nie traciła czasu na sprawdzanie sytuacji
dziejącej się gdzieś za nią.
Mordercze zwierzęta uznały ją za
słaby element tej potyczki. Ułożyły w swych dzikich rozumach plan, w którym
najpierw rozszarpują mężczyznę, a potem z lekkim wysiłkiem dopadają uciekające
dziecko. Miała w tym momencie podwójną przewagę, jakby życie dało jej skrzydła,
by mogła wzlecieć w zwyż.
W głowie Daagoyi brzęczały zmieszane
dźwięki warczenia i skomlenia. Miała pewność, że nie jeden wilk został raniony
strzałą, ale nie wiedziała, czy któreś z naszpikowanych śmiercionośnymi zębami
szczęk, dopadły gardło jej ojca. Jednak strach powoli ustępował miejsca
sygnałom z nadwyrężonych mięśni. Dyszała coraz mocniej i głośniej, klatka
ruszała się rytmicznie w tempie narzucanym przez wariujące od wysiłku serce.
Musiała się zatrzymać.
Oparła się plecami o falistą korę
Madrorzewia, próbując opanować rozprzestrzeniające się w niej zmęczenie. Wraz z
ustaniem dziwnego bólu ściskającego gardło, otworzyła oczy. Jasnozielona łuna
jagodowych krzaków kontrastowała z orzechowym kolorem pni Madrorzewiów, a w
samym lesie unosił się przyjemny półmrok rozcinany pasmami światła wdzierającego
się do Dur-Lavn spomiędzy gęstych koron drzew.
Nic nie wskazywało na to, że przed
momentem rozegrała się krwawa potyczka. Gdyby nie majaczący w oddali cień,
Daagoya uznałaby, że jest tu całkiem sama. Nawet bażanty pochowały się w swoich
ptasich domach i żaden nie ostrzegł jej wcześniej, że kroczy za nią coś złego. Zamarła.
Gałęzie pękały, łamane ciężarem napastnika. Brzmiało to dla białowłosej, jak
szepty odliczające ostatnie minuty życia, ale ona, jakby przywiązana do pnia,
nie ruszała się z miejsca.
Coraz wyraźniejsza postać wilka
ponownie zmroziła wewnątrz dziewczynkę. Wadera biegła, chociaż utykała na
przednią łapę, zapewne ranioną strzałą broniącego się ojca. Biegła, a ból nie
grał zbyt dużej roli, była wszakże ogarem czarta – bezlitosną i wytrzymałą
powierniczką zła. Smolista postać wilka nabrała wyraźnych kształtów, czerwone
ślepia wilka od początku wpatrywały się w przerażone, zielone oczy Daagoyi.
Dziewczynka przełamała z trudem pęta strachu, które ograniczały rozsądek, i
pognała przed siebie, ledwie pokonując wystające korzenie.
Czuła, że jest blisko końca lasu. W
powietrzu wisiał ciężki zapach, wiejący wiatr przynosił odór znad mokradeł Zuroanh,
krainy, gdzie nawet ogary czarta nie zwykły się zapuszczać. Daagoya odczytała
dobrze intencje ojca, bowiem kierunek południowy, jaki kazał jej obrać, to
droga prowadząca wyłącznie w stronę tego nieprzyjaznego terenu. Jako zbyt młoda
osoba, dziewczynka nie zastanawiała się, czy było to dobre rozwiązanie, po
prostu biegła dalej licząc, że znajdzie ratunek.
Białowłosa słysząc wyraźniejsze
sapanie tuż za swoimi plecami, spanikowała. Z ledwością sięgnęła do kołczanu,
by wyciągnąć podarowaną od ojca strzałę - dzierżąc ją w prawej dłoni, i
naszykowała łuk - bezlitośnie ściskany przez lewą. Skrupulatnie przeleciała
wzrokiem po terenie, kodując każdą nierówność ziemi - od korzeni po pagórki i
zagłębienia. Miała opracowany plan, od którego zależało jej życie, ale szansa
była tylko jedna, chciała zatem przygotować się dobrze do tej jednej akcji.
Trzy. Szepnęła. Dwa. Przyłożyła
strzałę do cięciwy. Jeden. Z ogromną gracją i płynnością ruchów, jakby robiła
piruet, odwróciła się w stronę tropiącej ją wadery. Wilk obnażył kły, jego
bliskość napełniła Daagoyę odrazą. Ogar mógł lada moment rzucić się na nią, ale
białowłosa nabrała odwagi wraz z haustem cuchnącego powietrza.
- Giń maszkaro! – krzyknęła
dziewczynka wypuszczając śmiercionośny pocisk.
Strzała wbiła się tuż obok kości
ramienia, wydawało się, że dosięgła samego płuca. Wilk zawył i zacharczał,
zachwiał się na łapach. Gęsta ślina pociekła waderze z pyska i dreszcz
przeszedł wzdłuż ciała stworzenia. Daagoya naszykowała kolejną strzałę, chociaż
ręce się jej trzęsły jak nieowłosionej świńskiej myszy. Nastała cisza.
Dziewczynka rozkojarzyła się, pozwoliła
sobie zamknąć oczy za zbyt długą chwilę. Wilczyca oswoiwszy się z bólem,
warknęła i skoczyła w stronę Daagoyi, która zbyt późno zorientowała się, i
niecelnie wystrzeliła strzałę. Rozwścieczony ogar ogromną siłą pchnął ją do
tyłu, aż dech zaparło białowłosej w piersiach, a nogi straciły przyczepność.
Leciała jak kłoda na wilgotną ziemię z ujadającym, wilczym pyskiem tuż przy
uchu.
Łzy spływały policzkami dziewczynki
niczym ulewny deszcz. Uderzyła plecami o miękki trawiasty puch, wilk sięgnął z
rozkoszą do jej pulsującej krwią szyi, ale zębiska nie zetknęły się z gładką
skórą. Ziemia osunęła się pod plecami dziewczynki i wraz z waderą zapadła się w
szumiący podziemny korytarz lodowatej rzeki.
Chłód wody ocucił zmęczone dziecko i
zdezorientował szamoczącego się wilka. Smolisty ogar nie był już tak drapieżny
i agresywny, jak na stałym gruncie, woda pochłonęła morderczy instynkt
zwierzęcia i w jego oczach pozostało tylko błaganie. Daagoya, która zachłysnęła
się na samym początku, próbowała rozpaczliwie utrzymać głowę nad niespokojną
powierzchnią wody. Każdy oddech sprawiał wiele trudności, a woda coraz śmielej
wdzierała się do jej gardła.
Podziemna rzeka wiła się w prawo i
lewo, kilkukrotnie rzucając dziecko na ostre ściany korytarza. Obdarte ramiona
już nie bolały, zimna woda wprawiła całe ciało Daagoyi w bolesne skurcze. Ciążące
powieki pragnęła przymknąć na moment, ale znała przestrogi ojca – nigdy nie
zasypiaj.
Półprzytomna poddała się woli rzeki,
która jakby przyśpieszyła. Daagoya nie kontaktowała już, oddechy dziewczynki
spłyciły się, a serce biło od niechcenia. Podziemny nurt pchnął ciało białowłosej
i truchło wilka w górę. Bagnisty, zimny gejzer odrzucił nieprzytomne dziecko
kawałek od krateru, gdzie szara, grudowata breja oblepiła prawy bok, na którym
spoczęła. Wyglądała jak porzucona kukła, stawiana na polach, by odstraszyć
drzewie kurki.
***
Ciemność rozjaśniona ciepłym
pomarańczowożółtym blaskiem powoli przyciągała zmysły nieustannie śniącej
Daagoyi. Czuła się jak szafirowa ćma ciągnąca do światła, mieniąca się w jego
blasku jak kryształy królowej Haifry, które podziwiała na placu w Norvai-Oz.
Jednak wiedziała, że nie jest ćmą, nie pożąda tego światła, chociaż było
przyjemne. Kim albo czym jest - było dla niej zagadką.
Dźwięki krzątaniny przebiły się przez
ciągły szum, który nie chciał wyjść jej z głowy. Ktoś rytmicznie tłukł coś
nieznanego i słodkawy zapach wdarł się do nosa dziewczynki. Pragnęła otworzyć
oczy, siłowała się z zatrzaśniętymi powiekami, jakby ktoś zamknął je na kłódkę,
ale wciąż widziała tylko ciemność.
Przestała walczyć, czyjeś kroki
zwróciły jej uwagę, silne i rozległe – musiały należeć do osoby o wielkich
stopach. Zrozumiała, że nie jest w domu. Obcy zapach obcego domostwa pogrywał z
nią, denerwował. Bała się, że legendy o trollmach, trollich wiedźmach, są
prawdą, że znalazła się w chlebowej chatce, gdzie spoczęła w bażancim bulionie,
czekając na ugotowanie.
To niedorzeczne.
Przemknęło Daagoyi przez myśl. Trolle to
bajki opowiadane tym wszystkim dzieciakom pokroju Caivina. Zaśmiała się, a
przynajmniej tak sądziła, jednak samego dźwięku nie usłyszała, wciąż czuła się
odrętwiała. Była również na tyle pozbawiona zmysłów, że moment, w którym ktoś
położył jej piekącą rzecz na języku, nie został uchwycony przez żaden zmysł,
jaki posiadała.
Otworzyła oczy, załzawione i
czerwone. Z trudem wypluła toksycznie żółtą papkę, krztusząc się przy tym i
śliniąc, jak trolle, o których tak rozmyślała. Nabierane pokaźne hausty
powietrza sprawiały dziewczynce ogromny ból, ale napełniało ją to również
radością – w końcu czuła, że żyje. Po minionym oszołomieniu, napędzanym
zawrotami głowy, zerwała się z łóżka wyłożonego miękką słomą i zaścielonego wilczym
futrem, którego dotyk wywołał u niej dreszcze. Sama myśl o tym zwierzęciu,
napełniała dziecko niepokojem, nie widząc dlaczego. Odsunęła się od łóżka na
bezpieczną odległość.
Daagoya skupiając wszystkie myśli,
przestała rzucać się jak ciągnięte na rzeź zwierzę. Rozejrzała się po
pomieszczeniu, wbrew pozorom, całkiem przyjemnym. Wnętrze przypominało niewielką
pieczarę, sklepienie było niskie i półokrągłe, chociaż ściany odznaczały się
niezwykłą gładką powierzchnią, w przeciwieństwie do jaskiniowego, nierównego
tunelu. Światło padające z kąta pochodziło z pięknie rzeźbionego kominka, na
którym widniały liściaste ornamenty, a szary dym uchodził gdzieś za ścianą
jaskini. Całość wypełniały drewniane meble – stoliki, ławy, szafki oraz jedno
krzesło, wszystkie zdobione i utrzymane w podobnym stylu.
Wszędzie dało się zauważyć flakony,
słoje i misy zapełnione kolorowymi substancjami, a nawet wnętrznościami małych
zwierząt. Wiele suszonych ziół zwisało z desek przymocowanych do ściany, a
świeże warzywa leżały na drugim końcu, z dala od ciepła bijącego z kominka.
Daagoya podeszła do ściany, skąd bił
przyjemny zapach szałwii i rumianku, i przyjrzała się gładkiej, kremowej
powierzchni.
- To szlachetna topazowa glina –
rzekł nieznajomy, który umknął Daagoyi.
Dziewczynka powędrowała wzrokiem w
stronę źródła dźwięku. Jej przerażonym oczom ukazał się starzec o
jasnobrązowej, grudowatej skórze, ostrych kłach wystających ponad dolną wargę,
siwych włosach sięgających pasa, zagarniętych w kucyka, i dużych, bystrych
oczach dziwnej barwy. W prawej, szerokiej dłoni, z paznokciami wyglądającymi
jak pazury wielkich orłów, trzymał drewnianą laskę, na szczycie której
umocowane zostały, czymś co przypominało włosy, drobne czaszki, jakby dzieci.
Daagoya pisnęła.
- Troll! – krzyknęła ile sił mogła
zasymilować w tej krótkiej chwili, po czym odszukała wyjścia.
- To nie należy do przyjemnych
określeń – rzekł, siadając na stołku. – Szczególnie, że uratowałem ci życie,
dziecino.
Białowłosa powstrzymała się przed ucieczką
i zastanowiła się. Starzec, gdyby chciał,
już dawno poćwiartowałby mnie i umieścił w tych słoikach. Opuściła ręce
wzdłuż ciała, ale nie odwróciła się w kierunku mężczyzny.
- Nie pamiętam co się stało –
oznajmiła z grymasem na twarzy.
- Tego też nie wiem – odparł. –
Znalazłem cię nieopodal zimnego gejzeru, razem z truchłem czarnego wilka. Larwy
bagnikowego motyla otoczyły cię, ale ty byłaś jeszcze za ciepła, żyłaś, a one
żywych nie tykają.
- Starcze – zaczęła dziewczynka.
- To również nie jest miłe określenie
– przerwał jej, jednakże w jego ochrypłym głosie nie było śladu gniewu. –
Rhudual… Rhudual Stary jestem.
Daagoya odwróciła się w kierunku
mężczyzny. Skądś znała to imię, chociaż twarz Rhuduala była dla niej obca.
Przyjrzała się nieznajomemu dokładniej, nie myśląc o tym, czy jest to uprzejme.
Rhudual, Rhudual - powtarzała wciąż w
myślach, ale czarna pustka odpowiadała jej tylko echem.
- Jestem Urourkiem – powiedział,
kiedy przeszywające spojrzenie dziewczynki zasugerowało, że chciałaby wiedzieć
więcej. – Bądź jak wolisz, orkiem-szamanem.
- Myślę, że znam cię – oznajmiła. –
Uczyli nas o Rurorukach na rasologii, ale nie wspominali, że żyjecie tuż za
lasem!
- Urourkach – zaśmiał się, a Daagoya
zrobiła się czerwona na policzkach. – Niewielu nas zostało, niebawem zostaniemy
wpisani do księgi umarłych.
Smutek zabrzmiał w głosie starca.
- To są tutaj inni? – dopytała,
bowiem na zewnątrz, oprócz szumu wiatru, nie słyszała nic co sugerowałoby, że
tętni tutaj życie.
- W tej części mokradeł jestem tylko
ja – odparł i wstał, żeby sięgnąć do suszących się ziół. – O tej porze roku
rośnie północna zmora, ten niezbyt okazały kwiat jest prawdziwym skarbem.
Przychodzę tutaj, do tej pieczary, raz w roku tuż przed Słońcem Errteruta zwiastującym
koniec lata, by uzupełnić zapasy o te wyjątkowe zioła. Nasze osady mieszczą się
bardziej na wschód, jak ciągnie się granica Theklalii.
- Wiedziałam, że cię znam! –
krzyknęła niespodziewanie, aż sam Rhudual drgnął. – W Etłasie sprzedają herbaty
receptury Rhuduala Starego!
Uroruk uśmiechnął się do dziewczynki
widząc radość w jej oczach. Odwiesił północną zmorę, zaczepiając rzemyk o
gwóźdź, po czym udał się na drugą stronę pieczary. Otworzył niewielką szufladę,
z której wydobył przedmiot, wyglądający na dziwny wisiorek i zwrócił się ku
dziecku.
- Przeleżałaś u mnie niecałe 2 dni,
nim chrzanowy żar dojrzał – powiedział przyglądając się przedmiotowi. – Ten
wilk miał zadbane zęby, ostre kły, ale nie były już mu potrzebne, to dla
ciebie.
Podał Daagoyi naszyjnik z czterema
błyszczącymi kłami. Dziewczynka ścisnęła ozdobę w drobnej dłoni. Czuła się jak
wyróżniony przez króla wojownik. Chociaż Rhudual nie powiedział tego wprost,
widziała, że uważa ją za odważną osobę.
- Dziękuję – rzekła – to ładny
prezent.
- Każdy szanujący się wojownik nosi
ze sobą artefakty z bitew – oznajmił starzec i udał się ku wyjściu. – Ty już
zawsze będziesz miała przy sobie kły pokonanego wroga. To twoje małe insygnia
władzy.
Rhudual odsunął na bok kawałek
drewnianego płotu, prowizorycznych drzwi osłaniających wejście do pieczary, i
wyjrzał na zewnątrz. Krogulec wysłany rano do miasta Etłas – wrócił i,
zataczając koła kilka metrów nad osobą starca, eksponował karteczkę
przeczepioną do łapki. Wiadomość o tym, że znalazł dziewczynkę na mokradłach
Zuroanh, dodarł do właściwych osób.
Ptak łagodnie przysiadł na
wystawionej do przodu ręce starca i z równym spokojem dał sobie ściągnąć mały
zwój. „Przybędziemy po Daagoyę wraz z południowym słońcem od strony Ahgratowej
Równiny.” Starzec uniósł głowę ku górze, ognista kula powoli zbliżała się do
punktu, o którym mowa była w liściku. Zwrócił się do dziewczynki.
- Otrzymałem list, najprawdopodobniej
od twojej rodziny – powiedział, przekazując wiadomość białowłosej. – Mamy
chwilę czasu nim zjawią się tutaj. Dam ci mojego starego druha, ladrowego osła.
Nazywa się Panicz, jest bardzo przyjaznym zwierzęciem. Potowarzyszy ci w drodze
na równinę.
Serce Daagoyi zabiło mocniej. W
głowie brzęczały jej różne pytania – czy ojciec żyje, czy przyjdzie po nią, czy
matka będzie zła, czy wszystko się ułoży? Martwiała się, bowiem obwiniała
siebie za tę krytyczną sytuację, wszakże to przez nią ojciec obrał inną drogę w
czasie polowania.
Siedziała na grzbiecie za dużego, jak
na nią drobną, osła i w odległości jednej szyi smoka od brzegu lasu, zmierzała
w stronę Ahgratowej Równiny. Pragnęła już zejść ze zwierzęcia, którego sierść
Rhudual wysmarował pastą ze ścierwika purpurowego, cuchnącego grzyba z okolic
kurhanów. Toeviacy sądzili, że te nieapetyczne organizmy są łzami niemogących
pogodzić się ze śmiercią dusz. Daagoya wiedziała jedno – śmierdziały okropnie,
na tyle mocno, że żadna żywa istota nie zechciałaby tknąć biednego Panicza.
Na jasnym horyzoncie, skąpanym w
zielonym i żółtym blasku, zamajaczyły trzy sylwetki. Daagoya nie musiała
wytężać wzroku, żeby wiedzieć, że utykająca postać to jej ojciec. Ucieszyła
się, że wizje o śmierci, były tylko wymysłem bogatej w obrazy wyobraźni, i
zmartwiła jednocześnie. Któreś z rozwścieczonych zwierząt musiało pogryźć ojca,
ale żył, i to dodawało otuchy dziewczynce.
***
Trzydziesty pierwszy dzień miesiąca
jednorożca był szczególnie ważny dla Władców Zmysłów. W czasie Wojny o
Klepsydrę, w której śmierć poniosło wiele zacnych istot, Zmysłowcy stracili
rozlegle tereny na północy kraju, które zostały nieumyślnie zatopione przez
skumulowaną moc Magów Wody. Wielu niewinnych straciło życie, a szlachetna i
wyjątkowa rasa upadła. Od 2796 roku do obecnego 1017 roku Ery Sumienia
obchodzone jest Święto Wszystkich Zatopionych Dusz.
Etłas, jak wiele innych miast
założonych i zamieszkiwanych przez Zmysłowców, dekorowane było piórami
bażantów, najliczniejszych zwierząt w Toeviacu. Ich barwne, błyszczące pióra
stawały się także elementem odświętnych biało-niebieskich strojów, będących
symbolem fal, które pochłonęły władców. Z sadzonych corocznie, szybko rosnących
krzewów, najlepsi cieśle tworzyli niewielkie tratwy, na których w głąb morza
wypuszczano ognie Farhiuny – Bogini oświetlającej drogę do Domu Dthomaru, Raju
Zmysłów.
Na ulicach rozstawiano stragany z
świątecznymi potrawami i przysmakami dla dzieci w postaci słodkich deserów, w
powietrzu unosił się zapach przywodzący na myśl domowe ciepło i spokój, a kolorowe
ozdoby rozpalały radość w sercach. Święto pod koniec miesiąca jednorożca nie
miało zasmucać, szerzyć ponurej atmosfery ani wychwalać triumfu śmierci nad
życiem. Ten dzień miał być czasem prawdziwego szczęścia, uwielbienia, chwały
dla tych wszystkich zmysłowców, którzy poświęcili swoje istnienie, którzy
odnaleźli drogę do raju.
Daagoya ubrała błękitną sukienkę,
którą u dołu, Anna Prihem - matka dziewczynki, ozdobiła białym materiałem na
wzór spienionych fal. Jasne włosy Daagoyi splecione zostały w warkocza i kilka
ciemniejszych piór bażanta złocistego wpięto jej za ucho. Wyglądała niczym mała
księżniczka, chociaż zadziorny wyraz twarzy sugerował, że bliżej dziecku do
wojowniczki niż damy jakiegoś dworu.
- Wyglądasz ślicznie – powiedziała
kobieta uśmiechając się szczerze.
Anna Prihem miała blade zielone oczy
i, jak każda Nicticora, białe źrenice świadczące o ślepocie, ale mimo tego
mankamentu widziała lepiej. Odczuwała całą sobą piękny wygląd córki, chociaż
nie każdy potrafił sobie uzmysłowić tę niecodzienną zdolność patrzenia na świat
bez używania zmysłu wzroku, niezaprzeczalnie Anna widziała wszystko, a nawet
ciut więcej.
- Wolałabym morską wojowniczkę –
odparła przekornie dziewczynka, odwzajemniając uśmiech.
- Wojowniczką możesz być przez cały
rok, dziś jesteś moją małą, śliczną księżniczką zbierającą dary dla dusz. –
Anna ucałowała córkę w czoło i wręczyła jej worek z owczej skóry.
- Tylko nie ociągaj się – do pokoju
Daagoyi wszedł Ihniatir podbierając się laską. – Im więcej darów tym hojniejsi
będą nasi przodkowie.
- Tato! – naburmuszyła się dziewczynka.
- Tym więcej dla nas!
Białowłosa pożegnała się z rodzicami
i wybiegła z domu przy Zagajniku Wiary, kierując się na atłasowy plac, gdzie w
zwykłe dni rozstawione były stragany z warzywami, owocami i domowymi wyrobami.
Jednak dziś mieścił się tam punkt zbiórki wszystkich młodych zmysłowców z
odświętnymi strojami.
Daagoya wraz z innymi dziećmi
chodziła od domu do domu zbierając dary. Pukała, wystawiała skórzany worek
przed siebie i ze słodkim uśmiechem, o jaki sama siebie nie posądzała, mówiła:
- Ku czci i pamięci dusz zabranych
przez morze, proszę cię o dary, by wraz z ogniem Farhiuny, wysłać je do Raju
Zmysłów. – Daagoya uśmiechnęła się i wystawiła worek, wypełniony już niemal w
całości.
Mogła śmiało uznać to za dobre łowy.
Przez całe południe kolekcjonowania darów, czuła się jak sprytny łowca,
wykradający złote artefakty z zamków strzeżonych przez czerwone smoki. Świetnie
bawiła się, kreując w głowie swój własny świat, w którym przygoda czyhała po
każdym zrobionym kroku.
Spojrzała do wnętrza worka, który z
trudem ściskała w drobnych rękach. Wypełniały go okrągłe, owsiane ciastka ze
zbóż rosnących w dzierlatkowej dolinie. Przyozdobione z góry słodkimi kulkami kakaowej
gryki, oblane miodowo-żywiczną polewą, zakryte szerokimi, wonnymi białymi
płatkami laurkowej róży o intensywnym, gruszkowym smaku, były istnym dziełem
sztuki w oczach dziewczynki.
Daagoya wprost uwielbiała świąteczne
owsiane ciasteczka, których smakiem mogła się delektować zaledwie dwa razy w
roku, dlatego duma rozpierała dziecko, gdy udało się jej zebrać taką pokaźną ilość
słodkich darów. Mieszkańcy byli niezwykle
hojni! Zawiązała delikatnie skórzany worek i, żegnając się z kilkoma
dzieciakami, ruszyła w stronę Zagajnika Wiary.
Siedziała w kuchni przy okrągłym
sosnowym stole, zajadając trzecie owsiane ciastko. Na zewnątrz zrobiło się już
ciemno, ale miasteczko Etłas tętniło życiem, co mogła swobodnie usłyszeć, gdy
rozmowy przeplatane muzyką i śpiewem, wdzierały się do pomieszczenia przez
uchylone okno.
Daagoya związała czerwonymi wstążkami
po pięć darów, tworząc trzy kupki, a resztę smakołyków z worka rozdzieliła
pomiędzy siebie i rodziców. Największy stos należał do niej i nie czuła się z
tym faktem źle. Tak jest dobrze!
Uśmiechnęła się do siebie. Po rozdysponowaniu smakołyków i stłamszeniu pokusy
zjedzenia kolejnej słodycz, sięgnęła po tratwy dusz i przyszykowała sobie
bażancie pióra w niemal tęczowej palecie barw.
Tratwa była kwadratowego kształtu, po
środku miała zamontowany koszyczek, do którego białowłosa wstawiła jedną paczkę
ciastek, i przyozdobiła z góry kwiatami z domowego ogródka. Zgodnie z tradycją
wetknęła między kawałki drewna, powyżej prawego dolnego rogu, trzy pióra
bażanta – czerwony, żółty i seledynowy – imitujące żagiel. Tak uczyniła z
pozostałymi tratwami rodziców.
- Skończyłam! – krzyknęła z radością.
Etłas był miastem położonym daleko od
morza. W dzień Święta Wszystkich Zatopionych Dusz, każda przygotowana tratwa
lądowała na wozie, ciągniętym przez kryształowe łanie – stworzone i użyczane
przez czarodziejów czujących minerały - który następnie ruszał w kilkudniową
podróż nad Morze Diamentowe.
Władcy Zmysłów byli w dobrych kontaktach z osobami
pałającymi się czarami. Niepełnimagiczni za odpowiednią opłatą godzili się
zawozić tratwy dusz do Avithio, Pethiad czy Gergiadu, miastach położonych za
wyschniętym jeziorem, gdzie dary oddawane w odpowiednie ręce, były poświęcane
morzu.
Daagoya odziana w tę samą sukienkę, w
której zbierała owsiane ciasteczka, wraz z matką i ojcem, skierowała się w stronę atłasowego placu, kolejny raz w tym
dniu. Pochód przez miasto był liczny i gwarny. Ulice przyozdobione girlandami,
skąpane w czerwono-pomarańczowym blasku padającym z lampionów umieszczonych na
drewnianych słupach, wydawały się wolno pełzającymi wężami, zmierzającymi ku
ofierze.
Cała droga minęła dziewczynce w
towarzystwie rozśpiewanych dorosłych, ale nie wpłynęło to na dobre
samopoczucie. Szybciej, szybciej!
Wołała w myślach, patrząc na długą kolejkę przed sobą. Złe myśli spowiły narowistą
osobę białowłosej.
Wóz zapełniał się niezwykle szybko.
Daagoya w pewnym momencie zaczęła obawiać się, że jej tratwa nie znajdzie
miejsca wśród innych, ale dbałość o porządek i dobre ułożenie darów, sprawił,
że każdy mieszkaniec położył swój przedmiot nie uszkadzając drugiego.
Białowłosa z dumną podała starszej
kobiecie swoją tratwę i nie spuściła ze staruszki wzroku, dopóki nie znalazła
dla jej daru odpowiedniego miejsca.
- Czas teraz na tańce i śpiewy –
rzekła matka dziewczynki, gładząc ją po włosach.
Daagoya o bardziej wojowniczym
usposobieniu nie cieszyła się tak mocno jak Anna, ale lubiła o tej porze tę
zatłoczoną, kolorową, przyozdobioną girlandami, lampionami oraz piórami
bażantów, dzielnicę Puszczyka, gdzie mieściły się władze miasteczka i stała stara
szkoła muzyczna. W tym szczególnym dniu to miejsce wydawało się prawdziwą
magiczną krainą, którą wypełniały łagodne dźwięki harf, skrzypiec i lutni.
Blisko północnego księżyca,
czarodzieje z okolicznych gildii, zmieniali niebo w płachtę, na której syczące
światła transformowały się po wybuchu w opadające, jarzące się kolorami
iskierki. Wszystko odbijało się w błyszczących oczach Daagoyi, rejestrującej z
zachwytem całe wydarzenie. Gdzieś niedaleko niej, jakiś czarodziej zmieniał
okoliczne owce w gęsi - białe i złote.
Zaczęło się od beztroskiej dziecięcej zabawy, a potem zrobiło się poważnie.
OdpowiedzUsuń"Giń maszkaro!" - mnie rozbawiło, ale to przez moje osobiste spaczenia. Ulżyło mi kiedy okazało się, że jej ojciec żyje. Z niecierpliwością czekam na dalsze losy białowłosej dziewczynki.
No i zainteresowały mnie rasy w Twoim świecie. I nazewnictwo: imiona i nazwy są tak niesamowicie klimatyczne.
Jedna rzecz mi się rzuciła w oczy, chyba powinno być "zaplecione w warkocz".
Odpowiadam sama sobie, ale: Ha! Akurat trafiłam na moment, w którym dopisałaś coś do rozdziału. Więcej magii na końcu. Magii nigdy za wiele.
UsuńNie sądziłam, że ktoś tak szybko przeczyta pierwszy rozdział, patrząc po tym, ile osób przeczytało prolog. A jadąc w pociągu jeszcze raz przewertowałam tekst i stwierdziłam, że czegoś brakuje, szczególnie końcówka wydawała mi się pusta :)
OdpowiedzUsuńTak, nad nazwami to się męczyłam. Inspiracją były klimatyczne nazwy we Władcy Pierścieni, które świetnie budowały cały ten magiczny świat. Na przykład "Daagoya", to przeobrażone imię "Jagoda" z dodatkowym a :>
No właśnie coś mi nie grało, a nie mogłam dojść do porozumienia ze sobą i tymi warkoczami ^^'
Dziękuję za opinię, to naprawdę podnoszące na duchu :) Chciałam zrobić rasy ciut inne niż wszędzie, nie opierać się wyłącznie na elfach, ludziach, wampirach, itp. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Teraz nic tylko pisać dalej :)
Zaskoczyłam Cię. To dobrze. :D Końcówka faktycznie na plus. zdecydowanie. Na jagodę bym nie wpadła, chociaż jedną znam. Dobry pomysł z tym przerabianiem istniejących imion, bo będą brzmiały jakoś tak znajomo, ale fantastycznie. Zdarza mi się kombinować podniebnie, ale nie przy iminach. :)
UsuńKreatywne podejście jest zawsze na plus. Trzymam kciuki.
Etłas, to stałe - osiedle, na którym mieszkam, Norvai-Oz, który początkowo miał być Zonovrajem, to już mocna ingerencja w "Jaworzno", za to Toeviac, to zabawa Katowicami :) Wiele nazw wymyślałam i wklepywałam w googl, by sprawdzić, czy aby przypadkiem to nie jakieś obelżywe określenie w nieznanym mi języku :')
OdpowiedzUsuńTeraz tym bardziej muszę się postarać :))
Dobre! Dobrze też, że sprawdzasz to w googlach. Wychodzą świetne nazwy, ale trochę boję się je czytać na głos. :P
UsuńJa swoje nazwy czasem inspiruję imionami i nazwami z różnych mitologii, obcinam kawałek, który mi się podoba i dodaję coś innego... i nie sprawdzam hehe... ciekawe co napłodziłam paskudnego.
Czasem też mi się język "zakręci", szczególnie na valwalitra i góry valijitowe...
UsuńJa to często sięgam to łacińskich nazw roślin i zwierząt, Theklalia pochodzi od dzierlatki iberyjskiej - Galerida theklae :>
Pracując z tekstem na laptopie to szybko mogłam sprawdzić, czasem wymyślałam super nazwę, a potem okazywało się, że to jakaś forma budowlana ^^'
Forma budowlana to jeszcze pół biedy. :D Przeciętna osoba nie skapnie się, że to forma budowlana.
UsuńNajgorsze, że ja już wiedziałam i to burzyło cały magiczny efekt ;d
UsuńNo chyba, że tak. To rozumiem.
UsuńNa początku wydawało mi się to oklepane. Kolejna białowłosa dziewczynka o dziwnych zdolnościach? Czytałam juź tysiące takich rzeczy. Ale muszę przyznać, że ta postać jednak pasuje.
OdpowiedzUsuńBardzo podobają mi się nazwy miejsc, rzeczy i imiona, które wymyślasz. Masz do tego talent, już samo to dodaje opowiadaniu wiele uroku. Jak zwykle dobrze napisane i ciekawe
Nie nazwałabym tego dziwnymi zdolnościami ;) przykład brany z życia np. Słabo widzący nietoperz świetnie radzi sobie nocą, bo ma wyostrzony zmysł słuchu, stąd powstał pomysł na zmysłowców ludzi bez jednego zmysłu z wyostrzonym innym, ale nie są to jacyś herosi. To rasa jak każda inna, nie rzucają czarów, nie są długowieczni.
UsuńDziękuję za opinię :-)